Czas w tym miejcu zdawał się nie odgrywać żadnej roli... Nie byłem w stanie stwierdzić ile dni minęło od mometu wejścia do lasu... A może jedynie godziny... Z tym że spałem już 5 razy...
Otoczenie spowijała kompletna ciemność ze względu na gęstość drzew, a wokół panowała śmiertelna cisza... Z początku było to przerażające, lecz z czasem stwierdziłem że nic mi raczej nie grozi. Otóż las układał mi całą ścieżkę którą podążałem... Niemożliwością było pójść gdzie się chce, gdyż niezwykłe drzewa zdawały się wyrastać w kilka chwil, wyznaczając z samych siebie jedyną możliwą drogę...
Kończył się prowiant, a ja powoli miałem dość zaistniałej sytuacji. Nie mogłem też być pewny czy nie jestem zwodzony... Być może las kręcił mną w kółko, bawiąc się moją bezradnością i czekając, aż padnę z wycieńczenia.
Zrezygnowany swoim położeniem, chciałem się już położyć i powiedzieć do lasu "pie... się", gdy nagle moim oczom ukazało się drobne światełko w oddali.
Rzuciłem się pędem potykając się o wszędobylskie konary. Wypadłem na wielką polanę skompaną w słońcu. Dosłownie gdyż drzewo, złośliwie dla hecy złapało mnie za nogę, bym się przewrócił.
Było tu wprost cudownie. Wkoło latały barwne motyle, cała polana usłana była kolorowymi kwiatami, a całości tej magicznej scenografii dopełniał śpiew ptaków. Dwa zające przemknęły obok mnie, biegnąc chyżo zaczerpnąć łyk wody z sadzawki która znajdowała się w samym centrum tego magicznego miejsca. Poszedłem w ich ślady.
Idąc spojrzałem w górę, na błekitne niebo.
SMOK!!! Leciał tak wysoko że nie zdołałem dostrzec, czy to " pupil" Tomazino.
Spostrzegłem za to obiekt który zdawał się przybliżać do mnie z ogromną prędkością... Będąc wyczerpanym, nie zdążyłem należycie szybko zareagować. Owo coś spadło z nieba wprost na moją głowę...
Ostatni widok jaki zapamiętałem, to dwa zające obwąchujące moją twarz... Wydawało się że są rozbawione tym co mnie spotkało...
Zapadła ciemność...