Za oknem waga pogodowych preferencji przechyliła się w końcu na stronę mojej szalki, jesteśmy z psem rozjechani temperaturowo o jakieś czterdzieści stopni: ja wolę jak dobija do trzydziestu, a moja czworonożna elegantka, cały rok w kosztownym futrze, ożywia się dopiero gdy termometr spada w okolice zera, poniżej minus dziesięciu to już nawet zaczyna się uśmiechać, suka jedna.
Tym razem jednak miałem pewność, że to ja będę na ostatnim, późnowieczornym spacerze tym z pary, które stąpa pewnie i z podniesionym czołem, porusza się szparko i ogólnie jest stroną inicjatywną, a pies będzie się wlókł z nosem przy ziemi, bo mu za ciepło. Zwykle jest odwrotnie. Sorry, taki mamy klimat.
Chwyciłem smycz mocarną dłonią, karabińczyk przypiąłem mniej więcej tam, gdzie powinno się je przypinać, i wywlokłem biednego ssaka na zewnątrz.
Było tak jak się spodziewałem. Gwiaździsta, jak na widzianym kiedyś obrazie, noc rozpościerała zachęcająco ramiona. Fale ciepłego powietrza podgrzewały krew w żyłach i dawały nadzieję na utrzymanie się aury dłużej niż kilka dni. Drzewa wyciągały w ciemności szyje ku niebu. Chmury wyemigrowały za chlebem. Nawet wiatr postanowił ocieplić swój wizerunek i zetrzeć ze mnie, czy też może zlizać, gęsią skórkę. Pachniało mokrą ziemią. Maj buchał mi spod pach.
Spacer, choć miał być dziarski i energiczny, od razu tak jakoś rozczłapał nam się i rozlazł w szwach. Nigdzie mi się nie spieszyło, suce też. Na dialogowanie ze zwierzakiem tym razem nie miałem melodii, od sreberka gadki-szmatki wolałem pozłotkę milczenia. Nawet drogi nie było za bardzo jak zgubić, bo szliśmy wzdłuż ulicy. Czas, z braku lepszego zajęcia, mijał, choć niechętnie.
Szliśmy tak wzdłuż usłużnego krawężnika, gdy nagle suka wryła kopyta w chodnik i przysiadła na zadzie żeby dosłuchać, jak z nieodległego otwartego okna Eric Clapton chwali się jękliwie, że wprawdzie rozwalił szeryfa, ale oszczędził jego zastępcę. Nie wiadomo z którego faktu był bardziej dumny.
No dobra, niech słucha. Przystanąłem i czekałem cierpliwe aż piosenka doczołga się do końca, z moim psem nie ma dyskusji, jak chce wrosnąć w ziemię to wrośnie.
Stałem tak, zapatrzony w poźnowieczorną przyrodę, kiedy za plecami usłyszałem cichy mruk silnika i poczułem szarpnięcie smyczy na nadgarstku. Oderwałem wzrok od mirabelki, roniącej w lekkich podmuchach wiatru tysiące płatków - w padającym z góry świetle latarni wyglądały jak śnieg. Odwróciłem głowę i dostrzegłem stojący przy krawężniku samochód z odkrytym dachem. W środku siedziały dwie postacie, nierozpoznawalne w mroku. Kierowca zamachał dłonią zachęcająco, żebym się zbliżył.
Suka merdała rufą i naciągała ciekawością smycz w stronę zmotoryzowanych sylwetek, więc podszedłem. Inaczej bym nie podszedł.
Gdy byłem już całkiem blisko auta dotarło do mnie, kto w nim siedzi. A siedziała tam Wielka Sztuka, ale ta prawdziwa Wielka Sztuka, ta z najwyższych możliwych półek. Dwuosobowo.
Rozdziawiłem usta. Suka wywiesiła ozór i uśmiechnęła się szeroko. Musieliśmy wyglądać jak niedorozwinięci.
Po Wielkiej Sztuce widać było, że jeszcze przed chwilą była za miastem, na tym wzgórzu z którego jest najpiękniejszy widok na okolicę, i gdzie zajeżdżają czasem młode pary spragnione intymności. I że - całkiem jak tamte pary - zajmowała się tam sobą bardzo intensywnie.
Teraz była wyluzowana i zadowolona z życia. Wypoczęta. Normalka, z tego wzgórza wraca się właśnie w takim stanie.
Obie postacie patrzyły na mnie przyjaźnie, a ja dalej stałem jak kto głupi, z otwartą gębą.
I wtedy Wielka Sztuka zadała pytanie.
-Którędy do ludzi?
Znowu mnie przytkało, i to nie tylko z tego powodu, że Wielka Sztuka nigdy dotąd mnie o nic nie pytała. Ale głównie dlatego, że nagle coś zrozumiałem: Wielka Sztuka nie odpoczywa nigdy! Owszem, pozwoliła sobie na te kilka chwil przyjemnego relaksu we własnym towarzystwie na widokowym wzgórzu, ale teraz znów jest na posterunku i na odcinku służbowym. I szuka drogi do odbiorcy. Do zwykłego człowieka. By mu umilić marną egzystencję, rozniecić ognisko refleksji lub nawet nadać sens życiu. A o tę drogę pyta właśnie mnie. Mnie. Anonimowego spacerowicza przydrożnego, bruneta wieczorową porą, pana Nobody.
Nie umiałem pomóc Wielkiej Sztuce.
Nie znałem drogi.
Nie wiedziałem jak dotrzeć do ludzi.
Nadal nie wiem.
Wielka Sztuka wydęła więc lekceważąco wargi i odjechała, szukać dalej na własną rękę.
[picture: L. da Vinci, V. van Gogh i jakiś dowcipny anon]
!tipuvote 1
This post is supported by $0.48 @tipU upvote funded by @grecki-bazar-ewy :)
@tipU voting service: instant, profitable upvotes + profit sharing tokens | For investors.