#39 Tam gdzie diabeł mówi "Szczęść Boże" - Część I Naznaczony - Rozdział 3

in #polish2 days ago

R3.jpg

Jestem Sandał. Ktoś kiedyś użył tego jako wyzwiska. Początkowo wzbraniałem się, denerwowałem. To tylko zachęcało prześladowców. W końcu udało mi się zmienić środowisko – ale ksywka przykleiła się do mnie. Cóż mogłem zrobić? Przyjąłem ją. Przylgnęła. Stała się kolejnym imieniem. Zrosłem się z nią, aż ostatecznie wzniosłem to na nowy poziom. Nadałem temu nowe znaczenie. Sandały, nawiedzające mnie od mojej młodości, miałem na sobie praktycznie przez całą drogę.
Zacznijmy od tego że nie chciałem tam iść.

Nie, zacznijmy od samego początku. Czy to normalne że dziecko posiada przekonanie że jest zobligowany do zrobienia czegoś w życiu? Czy to standardowe dla nastolatka żyć w przeświadczeniu że dostanie zadanie, które zdefiniuje jego życie? Możliwe że naczytał się książek fantasy, i teraz czeka na „Wielką Misję”. Możliwe. Ale głębokie przekonanie rosło, i tworzyło napięcie. Skoro czeka na mnie zadanie, powinienem się przygotować – jak jednak to zrobić, gdy nie wie się co się ma zrobić? Jak grać w grę, nie znając zasad? Wszystko stało się prostsze, gdy pojawiła się Myśl.

Myśl jest jak robak, który wpełzł pod skórę. Czasem wchodzi on uchem, czasem okiem, czasem jeszcze inaczej – u mnie był to ten drugi sposób. Jak przez mgłę pamiętam, gdy jako nastolatek trafiłem na artykuł na Wikipedii, opisujący jakieś dawne zwyczaje, coś o jakiejś drodze, o szlakach, o tym jak łączyły się miasta, jak ludzie gdzieś szli. Nie przypilnowałem swoich oczu, i robak wpełzł pod powiekę. I zaczął od wędrowania po ciele. Szukał miejsca by przetrwać, by założyć swoje leże. I znalazł, w zainteresowaniach, w towarzystwie, w przekonaniach, w ambicji. Wykorzystywał moje silnie i słabe strony, by rosnąć. Aż przyszedł taki moment, że poczuł się gotowy.

Niestety, ja nie byłem jeszcze gotowy. Robak jednak skrobał, i opowiadał mi przyszłość. Ba, zdarzało się, że Myśl w moim imieniu zaczynała się przechwalać, i ogłaszała się wobec innych. Moje wargi same układały się w słowa, głos dobywał się z gardła. A ja, zanurzony w codzienności, próbowałem go uciszyć. Chociaż cały czas wiedziałem, że ma rację, nie chciałem się na to zgodzić. Zawsze jest przecież coś innego, coś ważniejszego.

Trzeba przecież skończyć studia! Trzeba znaleźć pracę! O, już inżynier? To jeszcze magister, trzeba zrobić od razu. A to może awans? Jeszcze tutaj, jeszcze tam… Ciągle jest coś do zrobienia. Ale Myśl nie odpuszczała. Chciała się wypowiedzieć. Ale do tego trzeba przestrzeni… Więc ta przestrzeń się pojawiła. Droga zawsze znajdzie sposób na to, byś na nią wszedł. Droga sama się przed Tobą otworzy, i stworzy okazję.

Jestem uparty, więc nawet mimo że moje wszystkie sprawy się uporządkowały, nie chciałem. Po ludzku, byłem uparty, i odsuwałem Myśl od kierownicy. I wtedy zaczął się pierwszy okres natężonych objawów. Pojawiły się omamy – zacząłem wszędzie wokół widzieć symbole, przypominające mi o tym zadaniu, którego powinienem się podjąć. Czasem to był czyjś uśmiech, czasem wspomnienie o wakacjach, czasem drobna pamiątka. A czasem postać, którą mało brakowało, a zacząłbym traktować jak moje nemezis. Trwała jesień, więc miałem pretekst - zrzucałem to na karb przeziębienia. Nie dawało mi to jednak spokoju. Napięcie rosło, a ja stawałem się coraz bardziej poddenerwowany, musząc mierzyć się z coraz częstszymi i silniejszymi objawami.

Miarka przelała się pewnej niedzieli, gdy z jakiegoś powodu nie udało mi się wziąć udziału we Mszy Świętej w swojej rodzinnej parafii. Wracałem akurat z jakiegoś harcerskiego wyjazdu, a tydzień wcześniej też byłem na wyjeździe, przez co całkiem pominąłem informację, że nie ma mojej ulubionej Mszy o 17.00. Cóż więc mogłem zrobić? Wsiadłem w samochód i pojechałem do najbliższej miejscowości, w której miałem jeszcze szansę zdążyć na wieczorną liturgię. Zająłem miejsce w bocznej ławce pod filarem, i oddałem się modlitwie. Ze spokojnego skupienia wybiło mnie kazanie – ksiądz pochodzący z tej miejscowości zaczął wspominać swoje młodzieńcze czasy, i opisywać jak to grywał w piłkę na niedalekim boisku. W akcie rozpaczy wzniosłem oczy ku niebu, prosząc o jakąś niewypowiedzianą łaskę. A tam, wprost nade mną, na filarze, siedział sobie mój nie-do-końca-nemezis, i czekał. Widząc jego uśmiech, poddałem się. Powiedziałem w duchu: „Dobrze, już dobrze, pójdę, pójdę, tylko dajcie mi spokój”. Zapomniałem wtedy podziękować temu księdzu, który był ostatecznym pretekstem bym podjął się swojego zadania. Robię to teraz – drogi kapłanie, którego imienia niestety nie pamiętam – dziękuję za to kazanie. Nie musiało mi się podobać, by zmienić moje życie.

Po tym momencie dosłownie wszystko się ułożyło jak pod linijkę. Już nie została mi żadna wymówka. A nawet jak któraś podnosiła głowę, zaraz prostowałem ją ja – lub Droga. Wiedziałem już, że zostałem posłany. Nie wiedziałem jeszcze po co, wiedziałem już przynajmniej gdzie.

Poprzednio

Spis treści:
#26 TGDMSB - Rozdział 1
#30 TGDMSB - Rozdział 2

W postach rozdziałowych rezygnuję z robienia listy "W tym sezonie", ze względu na czytelność i aktualność. Przegląd pomysłów którymi chciałbym się zająć będzie dodawany do standardowych postów z serii #, z wyłączeniem tej serii książkowej.