Często rozmawiam lub czytam o inwestycyjnych tematach i nieustannie zaskakuje mnie fakt, jak różnie rozumiemy pojęcia. Niekiedy tak bardzo podstawowe, że wydawałoby się, że niemożliwe jest nie zgadzać co do tego, jaki kawałek rzeczywistości opisują lub do którego się odnoszą. A jednak.
Weźmy sobie taki przykład: inflacja. Dla jednych będzie to tempo, w jakim przyrasta baza monetarna czy też ilość pieniędzy w gospodarce. Dla innych, tempo wzrostu cen. Jeszcze inny powie - spadek siły nabywczej krajowej waluty. Nawet, jeśli strony zgodzą się co do definicji, to prowadzenie dyskusji w przypadku, gdy ktoś preferuje odniesienie do innej definicji, niż rozmówca wprowadza do konwersacji dodatkowy stopień swobody, który utrudnia porozumienie.
Jest to wyraźnie widoczne, gdy tłumaczymy sobie np. potencjalne skutki deflacji. Zaczynamy rozmowę o tym, że jest taki etap w cyklu, gdy percepcja przyszłości jest pesymistyczna i zaczyna się spłacać zaciągnięte pożyczki. Gdy będzie się więcej spłacać niż pożyczać, z rynku zaczynają znikać pieniądze (potrzebne na odsetki i spłatę długów). Spłacane długi znikają z bilansów banków, a w rezerwach zbiera się gotówka - a w obiegu jest coraz mniej pieniędzy. Wycena aktywów spada.... No i zahaczyliśmy o właściwie wszystkie wypisane wyżej definicje inflacji. Co jeśli rozmówca jest przywiązany do którejś z nich? Kłopot. A nawet nie zaczęliśmy zagadywać o negatywnych stopach procentowych.
Dobrym przykładem jest dług. Najczęściej kojarzony z pożyczką pod zastaw hipoteczny, kredyt, pożyczką gotówkową, obligacjami, obietnicą. Ja skłaniam się ku definicji, która bierze pod uwagę energię - czyli dług to obietnica przyszłego zużycia energii. Dokładniej - obietnica przekazania efektów przyszłego zużycia energii. Ta definicja zawiera (niestety?) kilka przykrych cech zaciągania długów: fakt konieczności ich oddania oraz nieuchronność zużycia zasobów w celu spłaty zobowiązania. Tylko w pierwszej chwili, bo jak przestaniemy myśleć o sobie i zaczniemy patrzeć na konsekwencje długu dla tego pięknego, otaczającego nas świata, to uderzy nas pytanie - skąd będzie ta energia, co ją dziś pożyczamy z przyszłości? O tym skąd będzie kiedy indziej.
A jak popatrzymy jeszcze na kredyt, to co to ten kredyt właściwie jest? Druga strona (albo rant) monety dług? Jakby zdefiniować kredyt jako prawo do efektów przyszłej pracy... Może się nie spodobać fakt sprowadzenia definicji do osi czasu, zamiast do innych punktów odniesienia.
Co z akcjami? Prawa do udziału w zyskach spółki. Prawo własności, jednak trochę daleko w kolejce do podziału majątku firmy. Ja proponuję taką definicję, bo przecież czy nie są to prawa do przyszłej, zorganizowanej produktywności? Jakże inaczej podchodzilibyśmy do decyzji w co zainwestować na giełdzie, gdyby pierwszą myślą po spojrzeniu na nazwę firmy na liście tickerów byłoby "Jak produktywny będzie kapitał, pracownicy i zarząd, venture tej spółki w moim horyzoncie inwestycyjnym?". Podejrzewam, że w rozmowach o inwestycyjnych możliwościach byłoby mniej spekulacji i kierowania się newsami.
Co z tego wyciągnąć? Zdaje mi się, ku mojej radości, że bardzo pomaga poświęcenie na początku rozmowy czasu wspólnemu definiowaniu pojęć - przed poruszeniem głównych tematów. Communication is key.