Złapałem się na tym, że wspominam ciągle, że to, co się wydarza dzieje się dlatego, że jesteśmy w "końcówce cyklu". To tłumaczy napompowane ceny akcji, niską rentowność obligacji, wysokie ceny nieruchomości, zachowania ludzi, jakby jutra nie było (w kontekście komentowania ich wyborów zakupowych i życiowych). Dla mnie końcówka cyklu to świadoma decyzja bankierów, żeby trzymać stopy procentowe nisko, stymulację w działaniu i monitorować percepcję ludzi dotyczącą poczucia zamożności i stabilności gospodarczej. Że niby jest wszystko OK.
Ciekawi mnie, co ludzie, którym to mówię rozumieją pod tym stwierdzeniem. O jaki cykl chodzi? O jakie decyzje? Przecież życie jest jak co dzień, praca, wydawanie, plany są, długoterminowe czynniki stabilizujące da się ogarnąć (kredyt, wakacje, dzieci). Wszystkim zależy, żeby nic się nie zmieniało, więc co niby ma się skończyć?
No właśnie, cykl ma się domknąć. Zbieranie pieniędzy z rynku oznacza, że będzie ich mniej dla wszystkich. W budżetach, które dopinały się do tej pory, zacznie pojawiać się deficyt. A deficyt to przecież nic dziwnego. Deficyt "rozprowadza się po ekosystemie" tak samo, jak nadwyżkę. Deficytem zarządza się tak, żeby go domknąć z powrotem do zera. Dystrybuując od tych, którzy mają mało, do tych, którzy mają dużo.