Chyba jestem za miękki. Niczego nie nauczyłem się od mojej grupy Advanced English Composition, która niepostrzeżenie weszła mi na głowę. Zanim się obejrzałem, moja grupa Intensive English robiła, niemal co chciała. Rozbrykani licealiści chodzili na zajęcia w kratkę, spóźniali się, rozmawiali przez telefony komórkowe, zamiast rozwiązywać ćwiczenia. Prosiłem i groziłem. I nic.
Pytałem o poradę Guya, ale kazał mi się nie przejmować. Jego jednak jakoś słuchali. A ja coraz mniej chętnie chodziłem na zajęcia. Nie mając jednak wyjścia, skracałem je, puszczałem im filmy i improwizowałem. Przestałem się przygotowywać do zajęć już dawno. Tego, co będę robił na zajęciach, dowiadywałem się po otworzeniu książki na rozdziale, który mieliśmy przerobić. Zarzucałem ich dziesiątkami ćwiczeń do samodzielnego studiowania, bo zwyczajnie nie miałem siły ciągle ich uciszać, ponaglać i nawoływać do porządku. Gdy na serio mnie wkurzali, groziłem im końcowym egzaminem. Nie bardzo się przejęli. W sumie wiedzą — tak dobrze jak i ja, że raczej na pewno zostaną przepchnięci wyżej. Oblany egzamin zawsze można powtórzyć. I tak chyba do skutku. Choć oficjalnie się o tym nie mówi.
fot: Ajuttaja, była stolica Tajlandii, PX Sphere CC0 Public Domain
W jeden z majowych weekendów wybieramy się z Piam do Ajuttaji — byłej stolicy Tajlandii. Ot, kolejne miasteczko dla fanów świątyń i starej architektury. W jednej ze świątyń, która jak każda inna zawiera złoty lub pozłacany posążek Buddy, Piam zwraca mi uwagę na jakiś magiczny system do wróżenia. Dziewczyna miesza jakimiś pałeczkami w drewnianym kubku, by następnie wyciągnąć z nich jedną. Na pałeczce jest numerek „2”. Wykonuję podobne mieszanie i wychodzi mi numerek „7” — liczba powszechnie uważana za szczęśliwą wśród zaboboniarzy zachodniej kultury, ale nie w Tajlandii, gdzie szczęśliwą liczbą jest „9”. Podchodzimy do ściany z karteczkami po tajsku i po angielsku. Każda karteczka ma numerek. Na każdej jest wróżba.
Czytamy najpierw numer „2”. Wróżba mówi: „Przed tobą okres wielkich zmian. W końcu uwolnisz się od tego, co cię więzi. Staniesz się wolną i niezależną osobą”. Mój numer „7” jest mniej optymistyczny. W zasadzie jest bardzo źle: „Przed tobą jeden z najtrudniejszych miesięcy w życiu. Duże kłopoty w życiu osobistym. Przetrwają tylko najsilniejsze jednostki. Reszcie pęknie serce”. Piam robi przerażoną minę. — Wyrzuć to natychmiast! — instruuje.
— Nie zabieramy złych wróżb. Wtedy się nie spełnią — dodaje. Uśmiecham się i wyrzucam kartkę. Piam zabiera swoją.
Naiwnością jest wierzyć, że kawałek patyka i kartka w świątyni może przepowiedzieć przyszłość. Zwłaszcza że na potrzeby turystów wróżby dostępne są także w języku angielskim. Jeszcze większą naiwnością jest wierzyć, że tylko dobre wróżby się spełniają. I że niezabranie złej automatycznie ją dezaktywuje.
W drodze powrotnej do Bangkoku rozmawiamy o wróżbie Piam.
— Jak myślisz, co oznacza moja wróżba? — pyta dziewczyna.
— Pewnie nic. To nic nieznacząca kartka papieru wabiąca turystów — odpowiadam.
— Marek!!!
— No dobra, już dobra... przeczytaj jeszcze raz.
— „Przed tobą okres wielkich zmian. W końcu uwolnisz się od tego, co cię więzi. Staniesz się wolną i niezależną osobą”.
— Nie wiem. Może rodzina męża zgodzi się na rozwód? Może dostaniesz pracę i nie będziesz od nich zależna finansowo? Może jedno i drugie?
— Byłoby dobrze...
— Uwierz w to, a się spełni...
— Staram się.
— Dobrze. A co myślisz o mojej wróżbie?
— Twoja się nie liczy. Nie zabrałeś jej ze sobą, prawda?
— Nie, ale ją pamiętam.
— To postaraj się zapomnieć. Wtedy się nie spełni...
— Jasne... rozumiem...
Matka męża Piam, czyli babcia Apple, to jedyna osoba w tamtej rodzinie, z którą Piam ma dobry kontakt. Nie zdziwiło mnie więc specjalnie, gdy moja dziewczyna zakomunikowała mi, że jedzie wraz z nią, córką i potencjalnie dziesiątką ciotek, wujków i kuzynów do Laosu. Nie żeby zwiedzać, a żeby powiększyć swoją pozytywną karmę przez ofiarowanie darów pieniężnych buddyjskim mnichom. Zapewne tym samym, którzy później kupują sobie nowe iPhone’y w Pantip Plaza — największym centrum handlowym z elektroniką w Bangkoku.
Z jakichś niewyjaśnionych przyczyn nie podobał mi się pomysł tego wyjazdu. Nigdy nie poznałem babci Apple, ale widziałem dużo fałszu w jej zachowaniu z samych tylko opowieści. Jak każda babcia kocha swoją wnuczkę. Jak każda matka kocha swojego syna. Piam jest tylko byłą żoną jej syna, która urodziła jej wnuczkę. Cały czas przekonuję Piam, że gdy dojdzie do sprawy rozwodowej, to na pewno nie będzie miała w niej sojuszniczki, a te wszystkie prezenty i wycieczki mają jedynie uśpić jej czujność. Wiem również, że babcia wie o mnie. To znaczy wie o moim istnieniu i pewnie domyśla się, gdzie Piam spędza większość czasu. Bałem się, że wycieczka będzie także pretekstem do małego prania mózgu, na które moja dziewczyna wydaje się być dosyć podatna. Pewnie mogłem zabronić jej jechać, ale to nie w moim stylu. Niech jedzie. Co ma być, to będzie.
Pierwsze trzy dni nieobecności Piam były nam potrzebne. Przez długi czas widywaliśmy się niemalże codziennie. W trakcie tych trzech dni zatęskniliśmy za sobą tak bardzo, że nie mogliśmy spać po nocach. Dziesiątki słodkich esemesów dziennie przekraczały tajsko-laotańską granicę. Wymiana esemesów, która nastąpiła czwartego dnia, bardzo mnie zaskoczyła:
— Czy ty kochasz Apple? — pyta Piam.
— To skomplikowane, kochanie. Akceptuję ją.
— Co to znaczy, że ją akceptujesz?
— To znaczy, że zdecydowałem się na związek z kobietą z dzieckiem, zdając sobie sprawę, że wiążą się z tym konsekwencje.
— Jakie konsekwencje?
— Mogę mieć ciebie, mając jednocześnie ją. Nie mogę mieć ciebie bez niej. Więc ją zaakceptowałem jako część mojego życia.
— To nie wystarczy. Musisz ją kochać.
— Może kiedyś...
— To nie wystarczy! Nie mogę być z facetem, który nie kocha mojej córki! Ona jest dla mnie najważniejsza!
— Co chcesz, żebym zrobił? Okłamywał cię? Mówię ci, jak jest. Kocham ciebie. Nie mogę tak po prostu zakochać się w twojej córce na pstryknięcie palcami.
— Nienawidzę cię! Nie odzywaj się do mnie więcej!
— Kochanie, proszę cię, uspokój się...
— Nie mów tak do mnie! Z nami koniec!
Usiadłem z wrażenia, a piekący ból o mało nie rozerwał mi klatki piersiowej. W oczach stanęły mi łzy. Że jak? Że co? Że na serio mnie nienawidzi? Że to na serio koniec? Tak po prostu? Z jednej strony, nie mogłem uwierzyć. Czułem, że jej przejdzie. Albo po prostu bardzo chciałem w to wierzyć. Z drugiej czułem, że może na serio właśnie ją straciłem. Bezpowrotnie straciłem najlepszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek miałem. Przy czterech długich związkach i kilkunastu krótszych romansach trwających od jednej nocy do kilku tygodni miałem już jakieś porównanie.
Czas do jej powrotu z Laosu był jednym z najtrudniejszych w moim życiu. Kilkakrotnie próbowałem nawiązać kontakt. Piam nie odbierała jednak moich telefonów. Na esemesy odpowiadała rzadko, chłodno i formalnie. Przypomniała mi się przepowiednia ze świątyni w Ajuttaji o kłopotach w życiu osobistym. Czyżby jednak patyczek i karteczka na ścianie wiedziały więcej, niż pozornie mogłoby się wydawać?
Piam wróciła po kilku dniach do Bangkoku, ale nie chciała mnie widzieć. W ciągu dwóch tygodni spotkaliśmy się dwa razy. Jakakolwiek próba logicznej rozmowy kończyła się awanturą i histerią. O jakiejkolwiek bliskości nie było mowy. Zostałem rzucony i odrzucony, i za jasną cholerę nie mogłem się z tym pogodzić. Nie chciałem się z tym pogodzić! Byłem jak zmoknięty, zapchlony kundel notorycznie kopany przez właściciela. A i tak lgnąłem do źródła swojego cierpienia. Cierpienie było tym większe, że w Tajlandii nie miałem przyjaciół. Próby nawiązania bliższych relacji z Tajami spełzły na niczym. Bariery językowa i kulturowa okazały się nie do przeskoczenia. Próba nawiązania przyjaźni z Tajkami skończyłaby się w łóżku. W obliczu związku z Piam nie wchodziło to w rachubę.
Polacy, których znałem, mieli własne życie i ciężko było się z nimi umówić. Inne nacje, głównie Brytyjczycy, miały wyspiarski zwyczaj upijania się w irlandzkich pubach i narzekania, że w Tajlandii nie jest jak u nich w Wielkiej Brytanii. Od takich ludzi chciałem trzymać się z daleka.
Chodziłem do college’u niczym zombi. Miałem ochotę zamordować swoich studentów. Przestałem się uśmiechać i tolerować ich wybryki. Zacząłem wyrzucać ich z klasy za złe zachowanie i bardziej skrupulatnie rozliczać z realizacji oficjalnych wymagań. Kretyńskie pytania natury merytorycznej coraz bardziej mnie irytowały. Pewnego dnia Piam przyjechała do mnie, jakby nigdy nic się nie stało. Byłem zdezorientowany, ale i tak wylądowaliśmy w łóżku. Po kilku dniach zupełnie zapomniałem o tym dziwnym kilkutygodniowym incydencie. Może była to po prostu cena, jaką musiałem zapłacić za międzykulturowy związek?
Którejś soboty Piam znów nie była sobą. Ale tym razem w inny sposób. Zachowywała się, jakby miała ADHD. Praktycznie od razu zaprowadziła mnie do sypialni, gdzie zaczęła się we mnie wtulać i przytulać. Nie podobały mi się jej oczy. Zdawały się krzyczeć, że coś zmalowała i teraz czuje się bardzo winna. Unikała mojego przenikliwego spojrzenia, jednocześnie przestając się przytulać.
— Co zbroiłaś?
— Ja? Nic... — mówi, spuszczając wzrok.
— Widzę, że coś się dzieje. Mów, o co chodzi...
— Obiecasz, że nie będziesz zły?
— To zależy...
— Musisz mi obiecać, bo inaczej ci nie powiem!
— OK, obiecuję...
— Wczoraj... mój mąż wrócił do domu i... rozmawialiśmy... długo...
— No i...?
— No i chce do mnie wrócić...
— I jak się z tym czujesz?
—...
— Co ma oznaczać ta cisza?
— Nie chcę do niego wracać, ale...
— Ale?
— Eeech... całowaliśmy się wczoraj... Obiecałeś, że nie będziesz zły! Zły?
Nawet nie podniosło mi się ciśnienie. Czuję, jak sztywnieje każdy mięsień mojego ciała, a fala mrozu przetacza się od koniuszków palców u stóp po czubek głowy. Następnie niewidzialny miecz wbija mi się w sam środek klatki piersiowej, zadając znany, gorący, rozrywający ból.
— Jak długo? — postanawiam się już całkiem pogrążyć. — Jak długo co?
— Jak długo się całowaliście?
— Nie wiem, niedługo. Może z pięć minut?
— Dla mnie wystarczy...
— Ale przysięgam, że nic więcej nie robiliśmy! To znaczy... on chciał więcej, ale mu nie pozwoliłam... — mówi, spuszczając wzrok.
Nie wiem, czy mówi prawdę. Sądząc po wyrazie twarzy, raczej nie. To i tak bez znaczenia. Tak czy inaczej, czuję się jak nastolatek, który właśnie zobaczył swoją pierwszą miłość z innym facetem. Miecz, który kilka minut wcześniej rozerwał mi klatkę piersiową, obraca się, zadając jeszcze większy ból. Chce mi się rzygać. Wstaję i idę w kierunku drzwi.
— Gdzie idziesz?!? — krzyczy Piam.
— Muszę się przejść. Zaraz wrócę — odpowiadam.
Jak na autopilocie idę do najbliższego 7/11 i wracam z kilkoma zmrożonymi butelkami singhi. Na trzeźwo tego nie przetrawię. Na dźwięk szkła stawianego na stole Piam wychodzi z łazienki, robi obrażoną minę i wychodzi z mieszkania, trzaskając drzwiami. W jej dziwnym, tajskim, buddyjskim rozumku nie ma nic złego w całowaniu się bądź seksie z prawie byłym mężem, kiedy jest w innym, poważnym związku. Ale gdy jedna ze stron tego niefortunnego zbiegu okoliczności zamierza się upić, to jest to tragedia warta obrażenia się.
Nie spotykamy się przez kilka dni. Mam trochę czasu i spokoju na przemyślenie sobie wszystkiego. Rozum mówi, by kopnąć laskę w tyłek i poszukać sobie nowej. Serce podpowiada, by wybaczyć, spróbować zapomnieć i żyć dalej. Słucham serca, choć to nie koniec absurdów. Piam znów zachowuje się jak wtedy, kiedy była w Laosie. Koniec końców po jej wybryku z przyszłym byłym mężem to ja za nią latam, zapewniam o swojej miłości i proszę, żeby do mnie wróciła. Nie wiem, co jest gorsze. Czy to, że jestem taki żałosny? Czy to, że zdaję sobie sprawę z tego, że jestem żałosny? A może to, że nie tylko zdaję sobie sprawę z tego, że jestem żałosny, ale nie zamierzam nic z tym zrobić?
Ciąg Dalszy Nastąpi...
Jeden z najciekawszych momentów w książce, moim zdaniem. A dla Ciebie zapewne jeden z najtragiczniejszych...
Wtedy tak mi się wydawało... Nie wiedziałem wówczas co jeszcze mnie w życiu spotka ;-)