W ostatnie wakacje, mając już 17 lat postanowiłem się ruszyć i znaleźć sobie jakąś robotę. Z uporem maniaka przeglądałem oferty wakacyjnej pracy dla uczniów szkół średnich i studentów. Od początku celowałem w ulotki. Teraz już wiem, że jak się chce pracować "w ulotkach", to tylko w formie rozdawania na ulicy, nigdy jako wrzucanie do skrzynek. Skrzynkowi ulotkarze są znienawidzeni przez społeczeństwo. I wcale tutaj nie przesadzam. Wiecie jak wygląda zorganizowane roznoszenie ulotek na osiedlu? Jak desant amerykańskich marines. Raz byłem świadkiem takiej akcji. Trzech ludzi wyskoczyło z samochodu i biegiem rozdzielali się na poszczególne klatki. W ciągu trzech minut zaliczyli 2 równoległe bloki po 8 klatek każdy i znikali samochodem w pośpiechu. Nie wiem, czy to zdarzenie to ewenement, czy tak jest zawsze, a może tylko ja byłem świadkiem takiego desantu, naprawdę robiło wrażenie. Z drugiej strony wcale się im nie dziwię, przekonałem się o tym później.
Po małym czasie, bo raptem 3 dniach, znalazłem 2 oferty, które mnie interesowały. Pierwsza to roznoszenie ulotek, a druga to praca jako listonosz w prywatnej firmie. Listonosz to było coś, z czego wiedziałem, że będę dumny, dlatego zadzwoniłem i umówiłem się na podpisanie umowy. Ważnym atutem było, że nie wymagali pełnoletności. Następnego dnia pojechałem do ich biura, podpisałem umowę, do której nie miałem zastrzeżeń, choć była rygorystyczna pod względem np. kar finansowych za zgubione listy. Dostałem firmową koszulkę i czapkę. No nie powiem byłem szczęśliwy. Pierwsza praca i mogę powiedzieć, że jestem listonoszem, a nie pracuje w MCu. Żeby nie było, żadna praca nie hańbi i nie mam nic do ludzi pracujących MCu, i na pewno lepiej wyszedłbym na pracy w fast foodzie niż w tej "firmie".
Stawki były nawet niezłe 50gr za dostarczony polecony, 30gr za zwykły list i 10gr za list reklamowy, czyli ulotkę w kopercie - bo kopertę otworzysz i przeczytasz zawartość, a ulotkę od razu wyrzucisz. Potem okazało się, że fajnie się liczyło zarobek przed rozpoczęciem pracy, a nie była ona wcale taka lekka, zwłaszcza na początku, gdy roznosiłem listy na piechotę, po całej dzielnicy Grunwald w Poznaniu, trochę to jest. Na pierwszy dzień dostałem 130 listów z czego rozniosłem 111, a robiłem to uwaga 11 godzin. Szef musiał po mnie przyjechać bo przekroczyłem prawie dwukrotnie dopuszczalną normę godzin pracy dla nieletniego, czyli 6h (chociaż on miał to akurat w d**ie). Pierwszego dnia chciałem zabłysnąć. Pewnie się dziwicie czemu tak długo. Otóż z zerową wiedzą na temat topografii, tej części miasta, ciężko roznosić listy. Więc ze wzrokiem wlepionym w telefon z GPSem błąkałem się i raz po raz coś wrzuciłem. Wróciłem zmęczony, z odciskami i nogami jak z waty. Ale byłem usatysfakcjonowany, bo zarobiłem sporo jak na jeden dzień, bo coś koło 100 zł. To było chyba tylko tak na zachętę. Przez resztę miesiąca zarabiałem średnio 20-25 zł na dzień, pracując 6-9h dziennie (zdarzyło się nawet 12h) i nierzadko również w weekendy.
Teraz opowiem krótko jak wyglądała moja praca. Po przyjeździe do biura, musiałem poczekać, aż majster wbije listy, które miały być rozniesione w tym dniu, do systemu. Mogłem się za darmo napić, nawet czasem po długim dniu pracy szefu zamawiał jedzenie, mogłem też liczyć na darmowe papierosy, co wtedy było dla mnie nie możliwe i bardzo mi odpowiadało, bo papieroski drogie, oj drogie. TAKA ROBOTA MI SIĘ TRAFIŁA. Ale spokojnie pracodawca nie stracił na moim piciu, jedzeniu i paleniu. O tym później. Po tym, jak listy zostały już zeskanowane musiałem je ułożyć ulicami i pozwiązywać w pliki. Następnie dostawałem 2 nadajniki GPS, które rejestrowały moją trasę, na wypadek, gdybym postanowił wyrzucić listy do lasu i wrócić po paru godzinach. Musiałem się znaleźć obok każdego adresu, na który miałem list do dostarczenia. Jeśli chodzi o roznoszenie, to przy dobrej znajomości terenu robi się to dość szybko, gorzej jak trafi się na jakąś upartą panią, która nie chce otworzyć, "bo pewnie ulotki roznosisz". Użeranie się z domofonem było najgorsze. Raz, gdy jeden nie chciał mnie wpuścić, bo stwierdził, że on na żaden list nie czeka, zostawiłem mu go przed drzwiami z kartką, z wiadomością - „Jak chce pan otrzymywać listy proszę wpuszczać listonosza, albo będzie je pan sobie odbierał sam.” Nie było to bardzo przemyślane, ale mnie zdenerwował, bo podcierał się moim czasem. Innym razem roznosiłem w niedzielę, dzwonię odbiera jakaś kobieta, mówię - „Dzień dobry, poczta.” Na co ona - „ Poczta w niedziele nie chodzi.” I jebs słuchawką. Ludzie naprawdę muszą bać się tych ulotkarzy, że nawet nie chcą się dowiedzieć, co tam słychać w ich banku, bo większość listów była właśnie z banków. Oczywiście nie zawsze tak było, większość ludzi jest bardzo miła dla listonoszy, ale jeden buc potrafi zepsuć całą tę życzliwość reszty. Co ciekawe listonosze z Poczty Polskiej również patrzyli na mnie z pogardą.
Podsumowując nieźle zapieprzałem za te grosze, ale jakoś mnie to nie łamało. Pierwsza wypłata po 10 lipca to było 600 zł za 2 tyg. pracy bez niedziel, z czego 300 za godzinówki przy układaniu palety listów reklamowych z WBK, miałem co robić bo było ich około miliona, na całe miasto. Komplikacje zaczęły się później, przy ostatniej wypłacie…
Reszta w II części, bo trochę się rozpisałem.
To były moje 2 grosze, bo jeszcze nie skończyłem. Pozdrawiam
Pracowałem na poczcie polskiej. O niekaralność nie dostarczyłeś firmie papierka? Chodzilem po blokach. Teren znałem. Były czasy gdaie ulotki też roznosiłem za free! 8 godzin w pracy a rozliczałem sie jeszcze po to zajmowało troche czasu. Pewnego dnia na domki mnie wysłali- teren wiejski gdzie powinienem samochodem jeździć. To musiałem rowerem swoim. Nie wyrabiałem się! Pełna torba ulotek, listów, kasy! Zadzwoniłem po taksówke pięknego dnia zabrałem ze skrzynki podrzutowej reszte listów i zawiozłem na poczte. Rzuciłem wszystko i powiedziałem że odchodze!
Zarobki do dupy! Najgorsza moja praca w życiu!
Takiej pracy to nigdy nie wykonywałem...Ale wiem jak to jest zarabiać grosze za wakacyjną pracę.