10 lat temu rozpoczął się Projekt Inflanty. Niewątpliwie jest to jedno z ważniejszych działań jakie kiedykolwiek przeprowadziła @fundacja. Co prawda nie udało się osiągnąć zakładanych celów, ale efekt motyla jak zwykle pojawił się tam, gdzie nikt się tego nie spodziewał. W części pierwszej opisałem genezę pomysłu, która sięga lata 2013. W niniejszym wpisie skupię się na jego realizacji.
Założenie było proste: pojechać do Dyneburga (łot. Daugavpils), gdzie teoretycznie jest najsilniejszy polski ośrodek na Łotwie (wg danych z początku XXI wieku Polacy stanowili 15% mieszkańców miasta), przeprowadzić warsztaty historyczne w polskiej szkole średniej i dzięki temu znaleźć młodych ludzi, z którymi można byłoby działać. Niestety dość szybko zauważyłem, że liczby nie oddają rzeczywistości, która niestety odbiegała znacznie od moich wyobrażeń.
Pamiętam dobrze pierwsze dni w Dyneburgu. 1 kwietnia wybrałem się do Domu Polskiego. Pożyczyłem garnki, bo na moim mieszkaniu ich nie było. Dostałem też zaproszenie na występ dziecięcego zespołu ludowego, który miał się odbyć następnego dnia. 2 kwietnia zabrałem więc aparat i poszedłem popatrzeć na spektakl dotyczący obrzędów wielkanocnych. No i cóż, na scenie wszystko pięknie i ładnie. Dzieci w krakowskich strojach śpiewające polskie piosenki i mówiące polskie wierszyki. Gorzej było za kulisami, bo okazało się, że między sobą mówią... po rosyjsku. Co prawda mogłem się tego spodziewać, bo w 2010 roku prowadziłem zajęcia o zbrodni katyńskiej w polskiej szkole w Rydze i spotkałem się tam z tym samym zjawiskiem. Mimo wszystko jednak łudziłem się, że Daugavpils będzie inny. Nie był. Przekonałem się o tym jeszcze bardziej niespełna dwa tygodnie później.
14 kwietnia miałem pierwsze zajęcia. Bazowały one na grze planszowej. W Polsce grałem w nią wiele razy. Nigdy nie było żadnych problemów. W Dyneburgu spotkała mnie niespodzianka. Okazało się, że znajomość języka polskiego wśród uczniów polskiej szkoły jest niewystarczająca, aby zrozumieć zasady. Coś co zwykle tłumaczyłem 20 minut teraz zajęło całą lekcję. No trochę kiepsko. W tej sytuacji po pierwszych warsztatach musiałem znacząco uprościć grę. Zmian zresztą musiało być więcej, bo po zakończeniu zajęć we wszystkich zaplanowanych klasach nie miałem spośród uczniów ani jednej osoby wytypowanej do dalszych działań. Okazało się więc (nie po raz pierwszy), że moje założenia były zbyt optymistyczne i trzeba było je zmodyfikować. W praniu wyszło, że nie wyszło...
poległych za niepodległość Łotwy
W tej sytuacji postanowiłem pomóc ówczesnemu prezesowi Związku Polaków na Łotwie w produkcji dwóch materiałów filmowych dotyczących historii Inflant, zaglądałem też do Klubu Seniora, który był miejscem gromadzącym ostatnie pokolenia posługujące się polskim jako pierwszym językiem. Niestety młodych ludzi tam nie było. Nie było ich zresztą na wielu innych spotkaniach związanych z polskością. Zacząłem więc dociekać dlaczego tak jest. No i doszedłem do wniosku, że dla dyneburskiej młodzieży polskość to skansen. Mogą od czasu do czasu potańczyć polskie tańce lub zrobić jakieś przedstawienie, mogą się po polsku pomodlić w kościele. Jest to jednak dla nich taka współczesna łacina. Język na specjalne okazje, bo w swojej codzienności używają rosyjskiego, ewentualnie łotewskiego. Polskiej popkultury nie znają. Na przerwach puszczają z głośników rosyjski rap. A najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że niewiele z tym dało się zrobić. Polska po prostu jest mało atrakcyjna, by miała wpływ na mieszkańców Daugavpilsu. Dlatego jadąc tramwajem nigdy nie słyszałem języka polskiego. Słyszałem go tylko w Domu Polskim, w polskiej szkole i w kościele (choć należy zaznaczyć, że jak babcie wychodziły z kościoła, to już rozmawiały ze sobą po rosyjsku).
Oczywiście, jak zwykle, sami jesteśmy sobie winni. Przez lata polski rząd niewiele robił w tym temacie. W czasie trwania projektu ambasadorem w Rydze był człowiek, który w oficjalnych materiałach chodził na ryski targ i mówił po rosyjsku. Do Polaków z Dyneburga nigdy się nie pofatygował. Zachowywał się tak, jakby nie istnieli. Polski soft power na Łotwie praktycznie nie istniał. Oczywiście zdarzały się wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę. Na przykład w lipcu 2014 w autobusie poznałem Łotyszkę, która miała nuty z notatkami po polsku. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że sama się nauczyła polskiego, żeby studiować dyrygenturę w Warszawie. Wielu Polaków z Dyneburga również wykorzystywało tę szansę. Problem tylko w tym, że takie osoby po zakończeniu studiów zwykle zostają w Polsce.
Mój wolontariat trwał 4 miesiące. Po powrocie nagrałem dość gorzki film pt. "Kresy Kresów, czyli o tym jak ginie polskość". Był to ostatni raz kiedy byłem w Dyneburgu...
Wiele osób przeczytaniu powyższych akapitów i obejrzeniu filmu mogłoby odnieść wrażenie, że (cytując klasyka) nie warto było, nie warto było robić nic. Paradoksalnie jednak było to jedno z ciekawszych doświadczeń, które dało mi wiele do myślenia. Po pierwsze w kontekście wszelkich działań pomocowych. Aby skutecznie pomóc trzeba jechać na miejsce, spędzić tam kilka miesięcy i dopiero wtedy planować działania. Wszelkie kilkudniowe wizyty studyjne mogą zafałszowywać obraz. Przez kilka miesięcy obecności wielu rzeczy nie da się ukryć. Po drugie, jedną z refleksji, którą przywiozłem do Polski była konieczność współpracy między Polakami z Łotwy a Polakami z Litwy. I co ciekawe, w ostatnich latach zaczęło się to dziać. W TVP Wilno pojawiały się regularnie materiały z Dyneburga i Rygi. To krok naprzód. Nie wiem jaki udział miał w tym @klonowski, z którym rozmawialiśmy o tym podczas jego wizyt u mnie w 2014 roku. Po trzecie, dzięki Projektowi Inflanty dostrzegłem, że jedyną szansą dla polskości na Łotwie są indywidualne kontakty międzyludzkie. Pamiętam, że wizyty różnych moich znajomych (przez cały projekt przez moje mieszkanie przewinęło się 40 osób) wywoływały zainteresowanie w lokalnej społeczności. Zwłaszcza, gdy w letnie wieczory śpiewaliśmy po polsku na ulicy Ryskiej. Tu tkwi ogromny potencjał. Tylko to z kolei wymaga działań. Ktoś tych Polaków z Polski musi zachęcić do wyjazdów na Północ.
Na koniec o skutku, którego nigdy bym nie przewidział wyjeżdżając w marcu 2014 roku na Łotwę. A mianowicie, że w niespełna pół roku po zakończeniu projektu powstanie Królestwo Bez Kresu i zdominuje moje życie na kolejną dekadę. Nie mam wątpliwości, że Projekt Inflanty znacząco przyczynił się do stworzenia "herberciarni". Po pierwsze, pokazał mi, że można realizować całkowicie oddolnie duże projekty. Po drugie, dał mi sporą garść refleksji, które miały dość duże znaczenie w procesie kształtowania się rzeszowskiego miejsca spotkań. Tym bardziej, że przez moment po zakończeniu projektu chciałem takie miejsce otworzyć w Dyneburgu widząc w nim jedyną szansę na zmianę. Szybko jednak odrzuciłem ten pomysł jako zbyt kosztowny. Kiełkował on jednak w mojej głowie i gdy w październiku 2014 roku spotkałem się z Kamilem, to nieoczekiwanie postanowiłem go zmodyfikować i wynająć lokal, ale nie w Inflantach, tylko w Rzeszowie. Taka sytuacja.
PS. Pisząc ten wpis przypomniałem sobie o pomyśle, którego nie zapisałem nigdy w blockchainie i mi uciekł. Otóż planowałem kiedyś napisać do kresowych szkół, aby dali znać absolwentom chcącym studiować w Krakowie, że jest takie miejsce jak @krolestwo. Muszę to uwzględnić przy tworzeniu nowej koncepcji Szkoły Bez Kresu.
Chyba nigdy bym nie dowiedział się o Polakach z tych rejonów i ich obecnej sytuacji gdyby nie Twoja aktywność w tym temacie 👍
Dobrze wiedzieć :)