Noce, w które tłuką się ekrany

in #polish4 years ago (edited)
}

Rozbiłem telefon. To zabawne, ponieważ od rozbicia poprzedniego smartphone, parę lat temu, zacząłem publikować na tym koncie i znowu jakiś cykl zatacza koło. Nic mi z tego dobrego nie przyszło, z tej masy zawstydzeń – co mi je doradzał Cioran, tyle tylko, że nie muszę nosić w sobie tego całego szaleństwa – niech pasie się w czarnym tuszu literek, a resztę pies szarpał, bo w każdym słowie ukrywam cząstkę siebie, chociaż najchętniej nie ufałbym żadnemu napisanemu zdaniu, bo tylko kopiuję style, tworzę wybujałe historie i zawsze przeinaczam fakty.

Wierzę w intuicję, koniunkcję planet i sumę nieprzypadkowych przypadków, które nigdy niczego nie zmieniają bez uzyskania uprzedniej zgody, ale wierzę w to tylko w dni nieparzyste, bo w parzyste nie wierzę już w nic. Wiem tylko, że muszę pisać, bo oszaleję, bo wszystkie te opowieści zaleją mnie od środka, pomieszają mi zmysły i już zupełnie niczego nie będę pewien.

Wtedy, te trzy, może cztery lata temu straciłem moją ukochaną Xperię Z3. Nie pamiętam, kiedy to było dokładnie, zresztą nie wydarzyło się to od razu. Którejś nocy, chyba była jesień, zalany w pestkę wracałem do domu. Czasami tylko tam chce się wracać – tylko do domu – docierać przez plątaninę nocnych autobusów, rysując senne pętle na mapie miasta, bo w niektóre nocki wszystkie kompasy się rozkalibrowują, nawigację trafia szlag, a przeczucie lubi chwycić za kark i prowadzić do celu bardzo okrężnymi drogami.

Miałem na sobie szary zimowy płaszcz, czerwone od piołunówki policzki i taneczny krok, którego żaden by się nie powstydził. Upuściłem ją, przypadkiem wyślizgnęła mi się z ręki, bo skupiony byłem na sobie, na sarnim podskoku, którym wyskoczyłem na chodnik i wtedy poluzowałem uścisk mojej dłoni, a z niej prosto pod koła nocnego autobusu wypadł mi mój telefon.

To nic – w drobny mak rozsypało się tylne szkło – to nic – koła autobusu wykrzywiły metalową ramkę – to nic – bo to był mój najlepszy telefon i walczyłem o niego do końca.

Wszystko posklejałem, zająłem się wszystkim i to wystarczyło, przynajmniej na miesiąc czy dwa. Kiedy zaczęły topnieć śniegi, straciłem uważność, przestałem być ostrożny, a gdy przełamuje się zima i przesilenie jak wichura zerwie wszystkie dachy, nadchodzą takie dni, które zaczynam gorącą kąpielą w wannie z kawą i papierosem, bo odzyskuję smak życia i doceniam każdy moment. Uwielbiam te przeciągające się chwile, kiedy gra muzyka – a Z3 grała najpiękniej – robi mi się coraz goręcej, pot skrapla się na całej twarzy, a serce wali z zacięciem, jakby chcąc przekazać, że stać je jeszcze na wiele, chociaż nigdy nie zdecydowałem się na drugą kawę w wannie.

Jednego z tych poranków zalałem ją, zamoczyłem moją wodoodporną Z3, która miała niezabezpieczone gniazdo ładowania i powykrzywianą obudowę. Nie dało się jej już uratować, mimo że utopiłem wysiłki w wymianę ekranu i złączy. To był już koniec, a ja nawet nie zapłakałem, bo wiedziałem, że czeka mnie jeszcze przynajmniej tuzin ulubionych telefonów, tylko muszę chcieć uczyć się ich każdego dnia od początku.

Do nowego smartphone przekonywałem się bez entuzjazmu. Samsung jest nudną marką, w niczym nie pomaga, nie chwyta za rękę i nie prowadzi przez zakamarki swoich możliwości. S7 potrzebowała inicjatywy, twardej ręki i zdecydowania. Była trochę jak ja, bo w parzyste dni pamiętała tylko złe rzeczy, robiła mi sceny bez powodu, mieszała aktualizacje i sama sobie zaciemniała całą pamięć operacyjną tym, co nie istotne, nie potrafiąc skupić się na tym co tu i teraz. Czasami się zacinała, sprawiała problemy, ale robiła najpiękniejsze zdjęcia, jeśli tylko pokazało się jej coś zapierającego dech w piersi. Te zdjęcia mnie uwiodły, bo sam w trybie manualnym nie potrafię się dostosować do odpowiedniej częstotliwości drgań, do ustawień przesłony regulującej ilość wpadającego do wnętrza słońca. Kolory są zawsze wyblakłe lub wybujałe, a nocą wychodzą mi na wierzch szumy, prześwietlenia, rozmazujące się światła.

S7 potrafiła mi wskazać kierunek, w trybie automatycznym podać wskazówki, którymi mógłbym bawić się w manualu. Grała przeciętnie, ale to był dobry smartphone – na całe życie. Wiedziałem, że jeśli tylko będę dbał o ten telefon, to on nigdy nie mnie zostawi, niczego mi nie zapomni, ale wszystko zniesie. W końcu jednak przestaliśmy się odkrywać. Nigdy nie byłem dobry w personalizacji urządzeń, bo uważam, że w dobie rozwoju technologii, smartphony same powinny uczyć się swoich użytkowników, odpowiadać na ich potrzeby, opiekować się nimi i adaptować do nowych etapów, pomagając inaczej patrzeć.

S7 była dzielna, niczego się nie bała i przez te kilka lat przeżyła więcej, niż niejeden telefon przez całe życie. Razem upadaliśmy i czołgaliśmy się do ładowarki, testowaliśmy nowe equalizery i skakaliśmy jak kauczukowa piłeczka, wznosząc się tylko wysoko i upadając wyłącznie nisko. Nie straciłem uważności, raczej skonkludowałem, że jest mi ona zbędna, bo krępuje mnie, nie pozwala mi płacić za taksówki nie oczekując reszty, spływać do głębi i przypominać sobie dopiero po czasie.

Byliśmy w knajpie – nawet w tym chorym czasie jest kilka miejsc, parę zaprzyjaźnionych piwnic, gdzie można usiąść, zapalić papierosa i pójść na żywioł. Nie oszczędzaliśmy się, bo urodziny obchodził przyjaciel, więc z kolejnymi kieliszkami szliśmy prze wszystkie te lata, przez ten dym, który nam się snuje od niepamiętnych czasów i szukaliśmy dobrych wspomnień, żeby w trakcie tej pijackiej dekompozycji, móc poskładać się bardziej słonecznie. Wywracały nam się kufle, zalewaliśmy piwem sąsiednie stoliki, bo gestykulowaliśmy jakby zbliżał się koniec świata, jak rozhisteryzowani Żydzi, gdzieś w galicyjskiej karczmie na przełomie wieków. Płonęła w nas wódka i trzęsły nam się sklepienia, jak na najpiękniejszym koncercie w Carnegie Hall.

Nagle gospodarz krzyknął: – Ogary poszli w las! – Więc poderwaliśmy się od stolika, pogasiliśmy papierosy, zarzuciliśmy na siebie płaszcze i pewnym krokiem wspięliśmy się schodami na powierzchnię. Zwiewnie, cicho – jak przemytnicy – wypadliśmy na Gołębią. Nikt nie wołał, a w taką ciemną noc od bruku odbija się każdy szept nawet.

– Zniszczymy ich? – zapytał przyjaciel.

– Obiecuję – odpowiedziałem, chociaż w głowie miałem mętlik spraw, rozbieżność opinii, ale wiedziałem, że tak dalej być nie może, że przyjdzie wiosna, a jeśli nie, to sam ją przytargam za uszy, bo ile można chodzić w zimnie i moknąć, ile dni – miesięcy – można sztucznie podnosić sobie ciśnienie, żeby choć odrobinę strząsnąć senność z powiek, ile jeszcze człowiek może wytrzymać bez krztyny słońca, pluć przez ramię i zastanawiać się jacy diabli nadali to szwendanie, to włóczenie się bez celu i wiecznie zmarznięte ręce.

Rozbiłem telefon. Upuściłem moją niezawodną S7, wyślizgnęła mi się z dłoni, kiedy energicznie gestykulowałem przeklinając każdą brukową kostkę na Gołębiej, bo ten bruk skleja mnie w tak wielu wątkach, które zawsze wydarzają się równocześnie, tworząc główny nurt zdarzeń, przez który płynę i topię się, a kiedy wibracja sięga zenitu, podskakuję wesoło w górę potoku, jak latające rybki, które spieszą się na tarło.

Roztrzaskałem swój telefon o ten bruk. Rozbiłem go w kawałki. Wciąż działał, ale ekran z każdą minutą zalewała czerń, wiedziałem, że bezpowrotnie go tracę, bo nie nikt nie chce podejmować się tak ryzykownych napraw, kiedy nie wiadomo czy wraz z pęknięciem szklanego ekranu, z zalaniem się matrycy, nie uległa uszkodzeniu płyta główna i wszystko to, co decyduje o wyjątkowości smartphona.

Zdążyłem jeszcze wykonać kilka przypadkowych połączeń, bo chciałem z kimś pomówić, a w przypadku całkowitego zaciemnienia musiałem zdać się na tę część swojej intuicji, która nigdy mnie nie zawodzi chyba, że akurat się myli, ale wtedy i tak nie dopuszczam tego do wiadomości, bo jestem prorokiem we własnym mieście, a to znaczy, że sam sobie nie mogę wierzyć w żadną drugą myśl, ufając wyłącznie pierwszym wrażeniom, które odbieram z precyzją teleskopu kosmicznego, a dopiero potem wszystko się zniekształca i komplikuje.

Myliłem się w tych wrażeniach setki razy, przepowiadając sobie jesień z najpiękniejszych snów, magiczne grudnie i masę innych niespełniających się rzeczy, nieprzyjeżdżających taksówek, ale prorok nie jest jak elektryk wysokich napięć – może się mylić po wielokroć, a wszystkie błędy rekompensują mu te przepowiednie, które rozkwitają zapachem poświęconych ziół, rzucanych w połowie sierpnia na rozgrzaną blachę domowego pieca.

– Mam adres, możemy jechać. – powiedziałem.

– Jak? Przecież nic na tym telefonie nie widać.

– Taksóweczkę zamawiam.

– Jesteś pewien? Przecież to nie działa.

– Absolutnie.

Przyjaciel wziął mnie pod rękę, popatrzył na mój telefon i smutno się uśmiechnął.

–Pierdolić to – powiedział zachrypniętym głosem, a w tych słowach było więcej sensu, niż w niejednej mojej utraconej notatce.

–Ano pierdolić, i owszem, czemu by nie! – odpowiedziałem, po czym ryknąłem głosem na całą długość ulicy Piłsudskiego – jak Marian Opania w moim ulubionym wykonaniu jednej piosenki.

Na ten ryk, na te bełkotliwe strofy, z piskiem zahamowała przed nami nadjeżdżająca z naprzeciwka Skoda Fabia. Kierowca skręcił koła, które zaczęły buksować na śliskim torowisku, dodał gazu, zaciągnął ręczny i pół piruetem obrócił się w przeciwną stronę, tylną oponą uderzając w krawężnik, przy którym staliśmy.

– Vy zamovyly Uber?

– Nu, da, a chomu ni? – odpowiedziałem, bo straszny ze mnie poliglota.

– Todi siadayte na pizdu i navit ne klipayte ochyma!

– Was machst du? – postanowiłem improwizować.

– Zakhodte, nemaye chasu poyasnyuaty!

– Co robimy? – zapytał przyjaciel.

– To Buhun, straszny człowiek, wsiadajmy. – powiedziałem, bo w tych nocnych Uberach ze wschodu czuję się zupełnie jak Pan Skrzetuski, co to z Krymu wraca i o żadnych listach nie wie.

Pojechaliśmy przez step, na zachód za horyzont, do pierwszego przyjaznego domu na naszej powrotnej trasie. Tam pogrzebałem swoją S7, tworząc jej piękne epitafium, grzebiąc ją w stercie butów, w której ugrzęzłem, nurzałem się i nie mogłem wstać, bo ubieranie butów kiedy jestem na tej karuzeli upojenia, kiedy wszystko mnie ściska i puszcza, odrywa się i wraca na miejsce, to najgorsza rzecz, którą mimo wszystko trzeba zrobić.

Bez telefonu poczułem się lżej, nie musiałem sam sobie zamawiać taksówki, ani za nią płacić kartą kredytową podpiętą do rzeszy aplikacji. Wokół mnie rozciągał się step, falujące źdźbła traw łaskotały mnie po dłoniach. Koński pot delikatnie szczypał nozdrza. Znowu byłem w siodle. Kończyła się noc.

Wróciłem do domu i tylko wzruszyłem ramionami. Chciałem odzyskać ten telefon, mogłem zgrać jego kopię zapasową na komputer, ratując wszystko – od notatek po wiadomości– ale nieroztropnie wyciągnąłem kartę sim, nie dało się więc odblokować smartphone odciskiem palca, bo wymagał wpisania pinu, a to było niemożliwe na roztrzaskanym ekranie.

Nie chciałem naprawiać tej S7, tak jakbym zmęczył się tym starym sobą zaklętym we flagowym modelu i wiedział, że trzeba wyciągnąć rękę po coś nowego. Nie byłem jednak gotowy na nowe wrażenia, w zasadzie wciąż nie wiem czy jestem, bo to wszystko jest takie kruche, tak łatwo to zarysować i zmarnić, tak ciężko mi się ekscytować do krwi, bo blokuje mnie zwątpienie czy stać mnie jeszcze na nowe rzeczy, na chwile uniesień, bo cały jestem spłukany, a na kredytówce została mi tylko stówa, za którą najchętniej zalałbym się w pestkę, bo podobno nie ma nic przyjemniejszego, niż przepić ostatni grosz i nie martwić się już niczym.

Bez telefonu łatwiej jest żyć, ale wpadło mi ostatnio trochę pieniędzy, gdzieś tam pracowałem, coś tam zarobiłem, nie roztrwoniłem się do końca, więc kupiłem S10. Boję się tylko, że znowu zawiodę, sprawię sobie przykrość i runę ze swoim telefonem, gdzieś w kopę ostrych kantów, niezabezpieczonych ekranów i pachnących deszczem, twardych chodników, na których tłuką się najtwardsze szkła, a teraz już mam zupełnie puste kieszenie, w których tylko obracam palcami swoją śmieszną gwiazdę i czekam, aż znowu wpadnie mi parę groszy.

Odzyskałem dane z rozbitej S7, wszystkie notatki i nieodebrane wiadomości. Ktoś się nagrał, ale nie powiedział ani słowa. Oddzwoniłem.

– Gdzieś Ty był przez ten tydzień?

– Tylko roztrzaskałem telefon, nic więcej.

Sort:  

Wpadnij do KBK. W szafie czeka na Ciebie prezent.

Zawsze w końcu wpadam!

img_20181227_004104_480.jpg

Znam to drzewo! :)

Jak białe drzewo Gondoru. Najdumniejsze w całym mieście