Moje narkotyki, odc. 5 – Senne wizje i wyobrażone wspomnienia

in #polish4 years ago (edited)

20210311_232940.jpg

Był marzec, może koło dwa tysiące drugiego roku, dokładnie nie pamiętam bo nigdy nie przykładałem uwagi do dat, raczej do etapów i łatwiej mi jest powiedzieć, że wtedy premierem był Leszek Miller, albo miało to miejsce wtedy, kiedy marzec trzasnął mnie otwartą dłonią w pysk, a ja nie mogłem odpędzić od siebie przeświadczenia, że zbliża się dzień zaduszny i trzeba będzie w ten cały ziąb iść i palić na cmentarzach znicze. Bo ten marzec był zupełnie jak październik. Najpierw rozpieścił mnie złocistym słońcem tak, że już chciałem znowu zapisać się na studia, chyba tylko po to żeby w okienkach móc spacerować dookoła Plant, potem znienacka przykrył miasto błotnym śniegiem i mrozem.

Wiedziałem, że tym razem na pewno dogoni mnie jesień, chociaż uciekałem jej już niezliczoną ilość miesięcy, zawsze jakimś sposobem umykając od wszystkich przykrości dnia następnego, od myśli ciągnących duszę w którąkolwiek ze stron i od wszystkiego w zasadzie, co mogłoby zburzyć mój spokój, który z ogromnym trudem udało mi się ukonstytuować. Jak w baśniach, w życiu wszystko ma swoją cenę. Kto pije jak bogowie, jak bogowie też płaci, a za wyrzeczenie się poruszeń, płaci się obojętnością i oschłym sercem, napięciem które wspina się po karku i szepcze do ucha same strachy. Nie przejmowałem się tym, bo wszystko brałem na kredyt, a za plecami czułem, jak zbliża się do mnie chłód listopada, jak drzewa tracą ostatnie liście, a ja wraz z nimi miękko ląduję na trawniku, który niebawem zamieni się w mieszankę brudu, niedopałków i psich odchodów. Biegłem więc jak najszybciej, czasami w tym biegu nie starczało mi sił, krew lała mi się z nosa strumieniami, a obrazy pulsowały oślepiającym światłem. Czasami myślałem, że już nie mam siły, że nie dobiegnę i najlepiej by było po prostu usiąść na jednej z zielonych ławeczek, w którymś z ulubionych parków i poczekać, dać się złapać i zmierzyć się z tą paskudną porą, która prędzej czy później i tak musiała mnie dopaść, czy to miał to być marzec, grudzień, sierpień, nie miało to żadnego znaczenia. Już miałem zamiar to zrobić, już chciałem przestać biec i snując się po alejkach zacząć szukać swojej, tylko swojej ławki, ale najpierw musiałem wybrać się na cmentarz – w końcu zbliżały się Zaduszki.

Miałem kilka swoich cmentarzy, ulubionych miejsc wśród zmarłych, gdzie czułem się dobrze i lubiłem tam przychodzić. Te wiekowe nagrobki, inskrypcje pełne żalu i tęsknoty, sprawiały, że odzyskiwałem pogodę ducha, że zaczynałem wierzyć w znaczenie rzeczy i wtedy tak samo chciało mi się żyć, jak moim przyjaciołom chciało się umierać. W zamyśleniu celebrowałem wielkie nagrobne pomniki ale najlepiej czułem się przy mogiłach zbiorowych. Brudny i obłupany monument, pod którym złożono szczątki pomordowanych na Dąbiu cywilów sprawiał, że było mi bardziej rodzinnie, niż przy okazałych grobowcach malarzy i poetów. Szereg wojskowych krzyży opatrzonych tylko krótkimi notatkami, pod którymi czasami ktoś zapali tanią świeczkę, powodował, że niezmiernie cieszyłem się z życia. Florian Łuczkiewicz, lat 20, żołnierz polski. Ja, lat 33, nierób i chuligan. Najlepiej mi było jednak przy grobach zapomnianych, niemych, gdzie na ziemnym kopcu przewracał się zardzewiały krzyż, albo leżała tylko podłamana tabliczka z imieniem i nazwiskiem, a czasami nawet i tego nie było. Wyobrażałem sobie wtedy, że stoję nad swoją kwaterą i mówię: – nie tak prędko bratku, na takie posłanie trzeba sobie zasłużyć, swoje trzeba przeżyć!

Na cmentarzach znajdowałem dużo sensu, dużo prawdy i tego chyba najbardziej się bałem, że tę prawdę musiałem później nosić, jak posłanie, jak testament i wtedy cały pogrążony byłem w myślach, zadumie, brakowało mi ekspresji, która była mi zapłonem do życia jakie prowadziłem. Dlatego nie tak łatwo było mi się pogodzić z wyprawą na cmentarze, tym bardziej, że jeślibym już odwiedził jeden, to musiałbym pojechać na wszystkie ze swojej listy, a i to by było mało, ponieważ musiałoby mnie przewiać, należałoby przemarznąć, by po powrocie napić się herbaty z rumem, zatopić w fotelu z jakąś tęskną książką i trwać w tym, zanim kołysanie fal nie objęłoby mnie sennością.

Jednej niedzieli patrzyłem z wysokości na miasto, widziałem jak na wschodzie przykrywa je różowa mgiełka, jak rozgrzewają się miejskie latarnie i zaczynają płonąć coraz jaśniejszym światłem. Poczułem zapach mokrych liści, trawy i ściółki, a wtedy byłem już pewien, że rano pojadę na przynajmniej dwa cmentarze, kolejne dwa zostawiając sobie na wieczór.

20200215_223121.jpg

Kiedy następnego dnia jechałem samochodem, wiedziałem, że to wszystko na nic, że to była bujda, granda zwykła, bo śnieg przysypał wszystkie drogi, gołe gałęzie drzew przybrały się puchem, a ja tym razem czułem się jakby był grudzień i święta za pasem, może to była jakaś trauma ze źle przeżytych miesięcy, ale wiedziałem, że muszę – muszę zrobić w końcu coś według rytuału, który narzuca mi moje podświadome rozumienie rzeczy, więc pojechałem na plac – w zasadzie na place, placyki i kilka targowisk – żeby kupić choinkę. Zjeździłem całe miasto, bo ostatecznie już dawno skończył się karnawał i nikt w mieście choinkami nie handlował, jednak poczucie ogromnego posłannictwa nakazało mi pojechać za miasto i kupić w szkółce leśnej żywe drzewko.

Cały dzień w radiu leciała Magda Umer, która według spikera miała tego dnia urodziny. Cholerna wariatka już nieraz namieszała mi w głowie. Wracałem kiedyś z Łodzi, zakwitał maj i wszędzie pachniały bzy, a w wioskach, wioseczkach i wszystkich przysiółkach przez które przejeżdżałem, przy kapliczkach zbierały się kobiety i odprawiały swoje modły. W głowę wbiła mi się wtedy jedna piosenka, która urosła w moim sercu do miana historii, tragicznej opowieści, której stałem się mimowolną częścią, więc zatrzymałem się przy jednej z kapliczek, ku zdziwieniu rozmodlonych kobiet wyciągnąłem z kieszeni bawełniana chusteczkę i przyklęknąłem, a kiedy najstarsza z nich podeszła do mnie i położyła mi na ramieniu dłoń, gdy zobaczyłem jej spracowane szorstkie palce, spojrzałem w jej dobroduszne oczy, cały wybuchnąłem rzewnym płaczem, a płakały ze mną wszystkie kobiety ze wsi, bo opowiedziałem im historię o porzuconej dziewczynie, która sprzedawszy duszę miłości, w księżycową noc utopiła się w stawie, a nad ranem znaleziono tylko jej jedwabną białą halkę, którą miejscowy proboszcz kazał spalić, a dziewczęce zwłoki rzucić w las, jak padlinę dla wilków. Baby wyły, płakały i rwały sobie z głów chusty, bo nie mogły uwierzyć, że w ich wsi wydarzyła się taka tragedia, że ten proboszcz to taki drań – a co tu się dużo dziwić – łkały – wszystkie chłopy to dranie. To miało prawo się wydarzyć, nawet w tej wsi, nawet tylko w mojej głowie, bo wracałem wtedy z Łodzi, a to była Łódź ze swojego najlepszego okresu, z czasów Profesora i szmaty na setki. Z tego powodu żywię obawy przez pewnym rodzajem tkliwości, który chciał wszczepić we mnie nadawca radiowy, w dniu kiedy postanowiłem jeszcze raz przeżyć święta.

20210102_010520.jpg

Choinkę postawiłem w salonie i niewiele myśląc – w końcu zbliżał się już wieczór – zacząłem wygrzebywać z pudeł światełka i bombki, a na tę okazję kupiłem jeszcze kilo cukierków, które nawlekałem na nitkę i wieszałem na najwyższych gałązkach. Kiedy choinka była już ubrana, na polu było całkiem ciemno, wyłączyłem więc też wszystkie światła w mieszkaniu i usiadłem głęboko w fotelu. Naraz objęła mnie feeria blasków, światełek, czerwonych połyskiwań i niebieskich tańców. Wszystkie świąteczne barwy wesoło kręciły piruety na ścianach i suficie, a ja siedząc głęboko w fotelu przykryłem się kocem, zaczerpnąłem łyk grzanego wina, a goździka, który został mi na języku, wyplułem do doniczki z drzewkiem. Na moje kolana wszedł kot, który tylko chwilę ubijał sobie miejsce. Położył się na mnie, tak jak koty kładą się na chorym miejscu swojego człowieka. Delikatnie, niepretensjonalnie zwinięty w kulkę, zaczął mruczeć zaczynając od najwyższych tonacji. Napiłem się wina, kocie mruczenie drgało coraz niżej, a wraz z nim każdy mój mięsień i kosteczka, każda całość, którą już przestałem czuć, bo w tej wibracji zacząłem tańczyć z połyskującymi bombkami, z cukierkami schowanymi w gąszczu gałązek, które tak bardzo przypominały mi – może dzieciństwo, a może jakieś wyobrażone wspomnienie. W krótkiej chwili mnie nie było, rozpłynąłem się we wszystkim, wcześniej zupełnie przemarzłem, a teraz wino grzało mi trzewia i kot wyciągał ze mnie chorobę. Światełka pulsowały we mnie coraz dłuższymi błyskami, falowały pośród myśli sunąc w półkolistym locie, jak żywe komety, jak małe świadome płomyczki. Usnąłem, a wiedziałem o tym tylko dlatego, że coś strzeliło mi w głowie, a to mięśnie mi tak strzelają, kości, kręgosłup i szczęka, kiedy we śnie całe ciało się rozluźnia i pionizuje do środka ziemi. Tylko dlatego wiedziałem, że śpię, ponieważ patrzyłem, a obrazy, wszystko co mnie otoczyło, było tak żywe i namacalnie piękne, że nigdy nie chciałbym się budzić z tej sennej jawy.

Był grudzień, może dziewięćdziesiąty ósmy, może dwutysięczny, siedziałem w fotelu tak jak zasnąłem. Zza zasłoniętych firanek widziałem, że jest śnieżna noc. Na języku czułem kwaśny smak pomarańczy, pikantny cynamon, gruszkę i spirytus. Na środku pokoju stała choinka ale lampki były inne, w kształcie przypominały świeczki. Czyjaś dłoń, smukła wyciągnięta ręka, ściągała z górnej gałązki cukierek. Światło zgasło, na ustach został mi słodki smak kasztanka; czekolady i kakao.

Ciemność rozdarło falowanie jej czarnej sukienki w różane i żółte kwiaty na ciemnozielonych łodyżkach, jej dźwięczny śmiech i coś najcieplejszego, bezkreśnie miękkiego, najmilszego w dotyku, co poczułem pod palcami. Z radia leciał Leonard Cohen, nasza pierwsza kaseta, którą kupiliśmy do samochodu, mojego ukochanego Audi 80, na które pracowałem kilka miesięcy zbierając w Niemczech winogrona. Cohen śpiewał nam potem całe lato na Mazurach, wyszedł właśnie wtedy jego album The New Songs. Po chwili stałem obok niej, tańczyliśmy wokół choinki, a kolorowe lampki kładły się na nas coraz dłuższymi smugami.

Była wysoka, zawsze łapałem ją zbyt nisko, a ona zawsze lekko poprawiała mój chwyt, splatając palce drugiej dłoni, z moimi palcami. To były najdelikatniejsze dłonie, jakie poznałem. Topił się w nich wszelki strach, płoszył każdy lęk. Ten dotyk był jak najczulszy bluszcz, który porasta oficyny starych kamienic, wspinał się po kolanach, łaskotał w udach i pulsował w piersi gorącem, które spływało w dół brzucha. Zawsze prowadziła mnie tak, że nie plątały mi się kroki, nie potykałem się o buty. Pachniała najtkliwszym wspomnieniem, a jej oczy przypominały mi bladobłękitny zimowy poranek, były jak wyże, które w lutym owiewały moje miasto. To było wspomnienie, ale czego?

Silny błysk wszystko przerwał. Poczułem w ustach gorzki smak przetrawionego alkoholu. Byłem w jakimś miasteczku, może w Makowie, a ona biegła przede mną chodnikiem. Nie mogłem jej dogonić, ale słyszałem jej płacz, jej włosy rozmierzwione lipcowym deszczem złociły się jak słoneczniki. Widziałem tylko jej oddalającą się sylwetkę, pasek od płaszcza ciągnący się po chodniku i włosy, te żółte kwiaty, które naraz ucisnęły mnie w podbrzuszu, jakby wszystko we mnie płonęło i piekło, jakbym był silnikiem diesla i stalowe tłoki waląc w wypełnione ropą komory mojego ciała, doprowadzały do parzących trzewia wybuchów. To żal, nic tak nie pali jak żal, jak zapalenie żołądka po źle przepitej nocy, jak rybi ogonek wbijający się ostrą ością gdzieś w brzuchu. Błysnęła mi klisza ze stacji, ostatni dotyk jej dłoni, jedynie muśnięcie, zanim zamknęły się za nią drzwi pociągu. W ręce trzymałem butelkę, w lewej kieszeni wyczułem przynajmniej trzy setki w srebrze i kluczyki do auta. Poczułem, że chcę jechać za nią do Łodzi.

Uderzenie gorąca i pulsowanie w zatokach ściągnęło mnie z powrotem do głębokości fotela przy choince. Nie mogłem się ruszyć, cały byłem przemoczony od tej górskiej pogody, przemarznięty, ale ona znowu była obok – jej dwa błękity. Drżącą ręką ściągnęła bombkę, którą kiedyś sama pomalowała w pawie pióra i położyła ją na wyciągniętej do mnie dłoni. Te palce, te delikatne lilie, które kładła na mojej twarzy. Spojrzałem na nią, miała usta czerwone jak ostatnie sierpniowe wiśnie, przedwczesny koniec lata, w jej oczach wzbierała burza, cyklon, który wybuchł tylko dwiema kryształowymi łzami, przepastnymi jak ocean. Widziałem jak wypływają z kącika jej oczu, zawsze miałem wrażenie, że w tych kącikach zbiera się zielona mgiełka, a teraz płynęły z nich dwie łzy, które nie ściekły po twarzy, ale oderwały się i z trzaskiem rozbiły o trzymaną na wyciągniętej dłoni bombkę, wybuchając wraz z nią tysiącem szklanych kawałków, które w plątaninie pawich piór rozbijały się o ściany na jeszcze mniejsze części, jakby na całym świecie urwały się wszystkie żyrandole, całą ziemię przykrywając rozbitym szkłem.

Obudziłem się, był wczesny poranek, podświadomie zawsze wiedziałem o wyższości wschodów, nad zachodami, ale nigdy nie miałem w sobie tyle odwagi i determinacji żeby to przyznać. Marzec znowu płatał figle, termometr za oknem pokazywał dwanaście stopni. Kot ospale przeciągał się na parapecie. Zrobiłem sobie kawę po irlandzku, tylko bez tych wszystkich dodatków, kawę z whisky w zasadzie i zabrałem się do rozbierania choinki. Z każdą chowaną do pudełka bombką, czułem jakby w tych ozdobach był cały żal, który w sobie nosiłem, a teraz mogłem odłożyć go na miejsce, schować do pudełka, znieść do piwnicy, albo wynieść na strych i wyciągnąć dopiero wtedy, kiedy znowu będzie taka potrzeba.

Wszystkich cukierków nie dałem rady zjeść od razu, wydzielałem je sobie jeszcze przez kilka tygodni, a każdego jadłem tak, jakby to był zupełnie ostatni cukierek, ostatni kasztanek na świecie. Choinkę wkopałem w ogrodzie, a wbijając łopatę w ziemię czułem, jakbym nie kopał nowego mieszkania dla swojego drzewka, ale jakąś metafizyczną mogiłę, w której wcale nie miałem niczego złożyć na wieczny spoczynek, ale zasadzić na przepastne rozkwitanie. Choinka prędko pięła się ku górze, pod cieniem jej rozłożystych gałęzi skryła się większa część mojego domu, a pnące róże oplatały coraz wyższe fragmenty muru, chcąc zaczerpnąć choć odrobiny słońca, by wciąż móc rozkwitać soczystą czerwienią krwi. Nigdy nie pozbyłem się wspomnienia jej czarnej sukienki, falujących rąbków z których strząsała żółte irysy i różowe piwonie. Nigdy nie pozbyłem się żadnego urojonego wspomnienia. Włączyłem radio. Głos reportera informował o działaniach zbrojnych w Zatoce Perskiej. To była już druga wojna.