Moje narkotyki, odc. 4 – Luty w Krynicy Zdrój

in #polish4 years ago (edited)

image1 (12).jpg

Jakiś czas temu skończył się styczeń, a ja prawie tego nie odnotowałem.

Styczeń jest miesiącem ze wszech miar okrutnym i kłócił się będę z każdym, kto tym mianem chciałby obarczyć kwiecień, bowiem to ten pierwszy z tuzina pozostałych miesięcy, zanurzony jest cały w trwaniu, które – jeśli tylko wewnętrzna żywotność na to pozwala – w najlepszym wypadku można nazwać przeczekiwaniem.

To czas tak ciemny i pozbawiony złudzeń, że aż żałość w człowieku skrzypi – jak wypaczony parkiet, zluzowane klepki, które klekocą na wszystkie strony, uparcie trzymając się jednak podłogi i za nic nie chcą po prostu się oderwać i przestać drażnić drzazgami podniebienie.

Po styczniu, przyszedł luty, a zrobił to zupełnie niespodziewanie. Zstąpił na moje miasto, pogrążone jeszcze w głębokim śnie i zaczął nienachalnie zaznaczać swoją obecność dopiero w połowie wizyty.

Luty to miesiąc przedziwny – nosi w sobie pełnię zimy, która nawet jeśli danego roku nie kłuje po nosie siarczystymi mrozami, to w końcu zawsze w tym miesiącu– bez względu na klimatyczne kaprysy – choćby na malutką chwilkę ścina lodem kałuże, a powszechna szarość bieleje pod płatkami śniegu, pod szronem, który jak dojrzała siwizna posrebrza wszystkie wyblakłe kolory świata przypominając, że nadchodzi moment przejścia.

To właśnie w wykwicie tego miesiąca, w zauważalnie wydłużających się dniach, w pełni swojej zimowej miary, poczuć można jak w wyżowych podmuchach wiatrów drżą cząsteczki powietrza i zdają się poświadczać, że ta zimowa cisza wkroczyła w przestrzeń wydarzania się.

20210219_125355.jpg

Zawsze w lutym, z oślizgłych larw w podbrzuszu wykluwają mi się motyle.
Co chwila odrywam się od pracy, przechadzam się po życiu i mierzę sobie ciśnienie, bo czuję się za dobrze, jakby ten miesiąc co roku litował się nade mną i popuszczał uścisk stalowych obręczy, które zwykłem nosić pomiędzy biodrami i klatką piersiową.

Może to sprawa tych wiedeńskich fenów, przez które zwariował cały wiek XIX, może to sprawa tego wiatru halnego, który powoduje, że wariaci wychodzą na ulice, chociaż to zupełnie nieprawda, nie dzieje się nic nowego, nic niezwykłego, a zarazem dzieje się wszystko, bo ten wiatr zwiastuje, że będzie się działo, zstępuje przestrzenią wydarzania się i w ludziach, którzy codziennie chodzą przecież po ulicach, na wierzch wypływa to, co umyka zwyczajnym ramom, dlatego niektórzy widzą w tym wariactwo, a to jedynie silne przebłyski świadomości, namacalne życie, które w tym odmiennym stanie bycia jest po prostu bardziej rzeczywiste, niż wydaje się być na co dzień.

Dlatego tak bardzo lubię luty, kwiecień czy czerwiec, bo wtedy nic nie muszę rozumieć, wystarczy mi samo czucie i bycie w tej wyjątkowej częstotliwości.

Nie mam żadnych rytuałów, nie mam osobistych świąt i sposobów na to, by w jakiś tajemny sposób umieć być bardziej. Nie wiem też, czy w ostatecznym rozrachunku zamieniłbym intensywność tych wrażeń, na ich ciągłość i powszechność. Wtedy trudniej jest dostrzegać wszystko co ważne w około, trzeba uczyć się świata na nowo w obawie, że w każdej chwili może ujść bokiem coś niebywałego.

image1 (7).jpg

W dzieciństwie – niemal zawsze w lutym – wyjeżdżałem na narty do Krynicy Zdrój. Na orientalnie pozłoconych słońcem Słotwinach, czarne wąsiska mojego Ojca pokrywały się soplami lodu, a ja nie czułem w sobie żadnej tęsknoty, nawet do rówieśników, z którymi przecież zawsze weselej jest dziecku współtworzyć chwile.

Na nartach spędzałem całe dnie i całkowicie zakochałem się w Słotwinach i Krynicy. Nie cenię sobie innych stoków, ani Jaworzyny, ani Wierchomli, ani Azotów co są sto metrów dalej.

Kiedy byłem jeszcze malutki jak zapalniczka, a Tatuś musiał wozić mnie między nogami na orczyku, zacząłem brać lekcje narciarstwa od starego taternika. W zasadzie nie wiem czy był on taternikiem, bo Krynica leży może i owszem w Karpatach – tak jak wszystko u nas – ale raczej w Beskidzie Sądeckim niż w Tatrach, toteż stacjonowanie tam taterników mijałoby się nieco z ich powołaniem, ale szlachetne zmarszczki, które pokrywały twarz m o j e g o Taternika, jego błękitne oczy i mądrość w spojrzeniu, kazały mi wierzyć, że był on taternikiem na pewno, nawet jeśli już na emeryturze, którą postanowił spędzić ucząc mnie jazdy na nartach w najpiękniejszym górskim mieście Europy.

Pokazywał mi jak sobie radzić w kopnym śniegu, uczył jak wywracać się tak, żeby nie zrobić sobie krzywdy i tego, że brawura świadczy tylko o głupocie. Opowiadał o górach i wiem, że kiedy razem lepiliśmy bałwana w przerwie na ratrakowanie, obaj cieszyliśmy się swoim towarzystwem.

Kiedy przychodzili rodzice, żeby wziąć mnie z powrotem pod swoją pieczę, wszyscy razem szliśmy do szkolnego kolegi mojego ojca, który prowadził pod stokiem szałas z grillowanymi specjałami i jedliśmy pieczone ziemniaki z masłem, czosnkiem i dużą ilością soli. Tatuś popijał je piwem, a w tym oślepiającym słońcu musiało ono smakować jak życie, bo kiedy piana zostawała mu na wąsach, to cały się oblizywał i mlaskał, a oczy skrzyły mu się jak kryształki śniegu pod naszymi nartami.

image1 (11).jpg

To wszystko musiało dziać się jakoś pod koniec lat 90., ponieważ dostałem wtedy swoje pierwsze narty, a było to nie lada wydarzenie, bo przysłała je jakaś bliżej nieznana mi ciotka z Austrii, której już zawsze będę wdzięczny, mimo że nie wiem czy jeszcze żyje i kim w zasadzie dla mnie jest czy była.

Moje pierwsze narty, malutkie jak dwie listewki, jak deseczki boazerii, całe były granatowe jak wczesno wieczorne zimowe niebo i tak samo były pokryte bialutkimi gwiazdkami, pomiędzy którymi spacerował niedźwiadek, albo inne bajkowe zwierzątko, którego nie zapamiętałem, bo u nas nigdy nie było kablówki i tak się jakoś stało, że nie oglądałem dużo telewizji i pamiętam tylko te najpopularniejsze bajki.

Mieszkaliśmy wtedy w Stalowniku, ogromnym ośrodku wypoczynkowym na górce, który zbudowano dla pracowników Huty Sendzimira, a tam kiedyś pracowała moja matka i dlatego ferie spędzaliśmy w tym ogromnym hotelu na tysiąc pokoi i trzy stołówki.

Pamiętam, że wieczorami wędrowałem po ciemnych korytarzach tego budynku, jeździłem windami, a najbardziej lubiłem jeździć na piąte piętro, bo tam na ścianach pokrytego terakotą korytarza, wisiały różne malarskie reprodukcje, w tym Główka Helenki Wyspiańskiego, która była dla mnie najstraszniejsza, bo przypominała mi główkę zmarłego dziecka, jak jakiś kadr z horroru, który podglądnąłem. Wieczorami bardzo mi się nudziło, bo rodzice byli już zmęczeni i w łóżkach czytali książki, a ja byłem za mały żeby samemu wychodzić z hotelu, dlatego lubiłem jeździć na piąte piętro, bo jak się dziecku nudzi, to fajnie jest się nawet czegoś bać i podglądać to zza winkla.

obraz_2021-02-20_171242.png

Któregoś dnia, kiedy wcale nie świeciło słońce tylko było zimno, wilgotno i pochmurnie, a chmury zstępowały z wysokości i przykrywały cały stok i las, Tatuś powiedział do mnie: – chodź, Mama zaczeka na nas na dole, a my pojedziemy na wyprawę. Tylko musisz mieć siłę, nie będzie można zawrócić, a my będziemy przedzierać się przez lasy i kopny śnieg, ale to jest trasa dookoła świata, warta każdej kropelki potu.

Czułem narastające we mnie podniecenie i obawy, bo przecież wciąż miałem na sobie swoje pierwsze gwiezdne narty i ciągle nie mogłem jeździć sam orczykiem, a trasa dookoła świata to nie przelewki, z takiej trasy nie można zawrócić, można co najwyżej zostać w lesie, a dzień wcześniej widziałem w telewizji jak jacyś żołnierze – oddział specjalny – przedzierali się na misję przez zimowy las, a jeden z nich skręcił kostkę i zaczął przekonywać wszystkich, że to nic, że on i tak da radę, tylko będzie trochę dalej z tyłu, a wtedy podszedł do niego dowódca i powiedział: – swoich nie zostawiamy – a potem strzelił mu z pistoletu w głowę.

Wiedziałem, ze Tatuś do mnie nie strzeli, nawet jakbym skręcił kostkę już na początku drogi, ale nie chciałem żeby się na mnie zawiódł i bałem się, że moglibyśmy z moją skręconą kostką zostać na wieczność w ciemnym lesie, czekając na pomoc, która nigdy nie nadejdzie, a on mówiłby do mnie: – tylko nie zasypiaj – a jego czarne wąsiska pokrywałyby coraz dłuższe sople lodu, a po wszystkim Matka zrobiłaby nam taką awanturę, że nigdy więcej nie pojechalibyśmy na narty, nie mówiąc już o kolejnych wyprawach dookoła świata.

image1 (8).jpg

Udało mi się odpędzić te myśli, zresztą widziałem jak Ojciec strzyże wąsiskami i nie chciałem zrobić mu zawodu. Trasa dookoła świata zaczynała się na szczycie Słotwin, gdzie na końcu zbitego z desek podjazdu trzeba był odpiąć się z orczyka nie w prawo - na stok, tylko w lewo, w kierunku lasu, w stronę ścieżki, której widać było tylko początek, bo resztę przysłaniały przysypane śniegiem świerkowe gałęzie i cień, który nie dopuszczał do siebie nawet tych kilku promyczków słońca przebijających się przez mgliste powietrze.

Wjechaliśmy w las przepełnieni trwogą ale szybko okazało się, że korzenie starych jak łemkowskie cerkwie drzew, wcale nie łapały nas za narty i nie wciągały w głąb śnieżnego puchu, tylko przeciwnie – delikatnie kołysały nami w górę i w dół, podczas gdy my spokojnie sunęliśmy ścieżką, a po drodze kłaniały nam się świerki, rozstępując przed nami gałęzie, jakby to świąteczne choinki na powitanie całe trzęsły się z radości i wesoło szeleściły igiełkami, z których czasami na nos spadały mi płatki śniegu, co było wcale przyjemne i wydawałoby się jakby to kotek szorstkim języczkiem lizał mnie po twarzy.

Ten las był jak stary przyjaciel, który zawsze cieszył się na wizytę i płynnie zapraszał żeby wejść głębiej, a ścieżka z początku płaska, coraz bardziej sunęła w dół, aż wyjechaliśmy na szczyt Azotów, których strasznie nie lubiłem, bo ludzie nie byli tam serdeczni, a na Słotwinach znali mnie wszyscy; kolega Tatusia z szałasu z grillem, panie w kasie i kilku wąsatych mężczyzn, od których zawsze było pachniało wiśniówką, a od tych owoców i mrozu mieli całe czerwone nosy, które wystawały im spod wąsów, podczas gdy jeździli ratrakiem albo podawali nam orczyk.

Za Azotami, które minęliśmy chybcikiem, znowu wjechaliśmy w las ale ten był już inny, nie chodzi o to, że był mniej przyjazny, raczej po tym serdecznym powitaniu, którym nam przekazał, że nie ma czego się bać, że jesteśmy przyjaciółmi, a przyjaciele się nie krzywdzą tylko chcą dla siebie wszystkiego co najpiękniejsze, chciał nam pokazać wszystko co dla nas przygotował, a więc przygodę, a przygoda jest jak górski potoczek, którego nurty bywają spokojne i sennie opływają białe kamyczki, by chwilę później rwać się w p r z y g o d ę i pędzić na złamanie karku.

Taka właśnie była ta druga połowa świata, na której ścieżki były dużo szersze, ale też bardziej strome i kręte, a momentami – na łukach, zamieniały się w lodowe rynny, w których ścianki zgrabnie wcinały się krawędzie naszych naostrzonych nart, a my pędziliśmy po tych półkolistych brzegach jak olimpijscy narciarze, tacy sami jak ci rano puszczani w telewizji.

Kiedy wypadliśmy – jak strzały wypuszczone z łuku – z ostatniego zakrętu, las przerzedził się i po nasze prawej stronie zobaczyliśmy Jaworzynę Krynicką, pod którą z naszego szczytu schodziła polanka. Na tej polance, na tym leśnym wyrębie, musiał być kiedyś stok, bo wciąż stała tam mała szopa z maszynownią wyciągu i kilka drewnianych słupów.

Z tą polanką też wiąże się ciekawa historia, bo kiedy byłem już nastolatkiem i uciekałem na trasę dookoła świata żeby po kryjomu palić papierosy, namówiłem swoją biedną Mamusię, żebyśmy zjechali tym nieczynnym stokiem pod Jaworzynę, gdzie chwilkę moglibyśmy pojeździć nartostradami i potem wrócić autobusem z powrotem na Słotwiny.

Pomysł wydawał się wcale niegłupi, tylko strasznie wywracaliśmy się w tym kopnym śniegu, a jak już się wywróciliśmy, to zapadaliśmy się w nim przynajmniej na metr i wtedy czasami narty zahaczały nam o druty ogrodzenia, bo w lecie na tej polanie pasły się owieczki, a to znaczy, że pokrywa śnieżna musiała mieć przynajmniej ze dwa metry. Jeden metr po który zapadaliśmy się podczas wywrotki i drugi metr na ogrodzenie dla owieczek.

Udało nam się wtedy z Mamusią zjechać na sam dół, ale potem miała całą czerwoną twarz od tych śnieżnych kąpieli, a na Jaworzynie zawsze było niefajnie, bo mimo, że to piękna góra z długimi trasami, to zawsze były tam muldy i stok nie był w ogóle wyratrakowany, a przecież nie było jeszcze wtedy stoku na Wierchomli, bo potem podobno tłumaczono to tak, że Wierchomla podkupiła wąsatych panów, którzy jeździli ratrakami i dlatego Jaworzyna nie mogła sobie poradzić z muldami.

Wtedy jednak stałem tam z Tatusiem na swoich granatowych nartach z Austrii, patrzyłem na tę polankę i czułem cały tuzin przygód, które tworzyłem tam w późniejszych latach.

Jeszcze nie był na to czas, dlatego po tym jak tatuś wypalił papierosa – ja jeszcze wtedy nie paliłem wcale – pojechaliśmy dalej prawdziwą leśną drogą dla narciarzy, a na jej końcu był ogromnie szeroki stok, długi chyba na kilometr, po którym można było pędzić na złamanie karku, wyprzedzając nawet wiatr, bo nasi wąsaci przyjaciele ze Słotwin codziennie pili wiśniówkę i czerpiąc z tego najprawdziwszą pogodę ducha, chyba specjalnie dla nas, tańczyli piruety swoimi ratrakami na ostatnim zjeździe trasy dookoła świata.

image1 (10).jpg

Sort:  

Congratulations @filippal! You have completed the following achievement on the Hive blockchain and have been rewarded with new badge(s) :

You published more than 20 posts.
Your next target is to reach 30 posts.
You received more than 500 upvotes.
Your next target is to reach 600 upvotes.

You can view your badges on your board and compare yourself to others in the Ranking
If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word STOP

Check out the last post from @hivebuzz:

Hive Tour Update - Communities
Hive Tour Update - Advanced posting

Daj tag POLISH. Post zasługuje na to, by dotrzeć do większej ilości osób ;) Bardzo dobry towar.

Nic już tutaj nie pojmuję, to nie dałem? jest w ogóle gdzieś lista sensownych polskich tagów?

Dałeś dwa tagi. Sensowne polskie tagi to: 1. polish. Koniec listy. Reszta jest bez większego znaczenia na ten moment.

Errata. Jest jeszcze pl-travelfeed gdy piszesz o podróżach lub zakątkach Krakowa.