Moje Narkotyki, odc. 3, Bezsenność.

in #polish4 years ago (edited)

Nie traktuj tej formy, proszę, zbyt poważnie. Ale dlaczego miałbym jej nie, nie, nie…?

20210111_225636.jpg

Och, ja zawsze się upijałem.

Możesz tego nie wiedzieć, ale zawsze w moich żyłach płynęło kilka mikrogramów alkoholu, czy czegokolwiek innego – jak choćby to wyobrażone wspomnienie drgającego powietrza pachnącego wiosną, które kuło mnie igiełkami mrozu w Wielko Piątkową noc, kiedy po wymuszonej modlitwie przy Najświętszym, po północy szwendałem się ulicami mojego miasta, tylko mojego miasta, i czułem że jednocześnie wszystko się zmienia, eksploduje i wyrywa z brzegów, zarazem pozostając NIEZMIENIONYM, oczekującym w napięciu, które nie może dotrwać do szczytu i zalać mnie krwią spływającą z pociętej żyletką głowy.

To ta zimna samoświadomość, o której pisał Marái, że można ją tylko odurzyć, ogłuszyć jak przetrąconego kijem bezpańskiego psa, nigdy zaś uśpić, wyciszyć i zniknąć. Byłem w wielu stanach samoświadomości, zawsze dążąc do dotknięcia, muśnięcia chociaż granicy. Nie wiem czy dobrze zrozumiałem Jungera, kiedy w Przybliżeniach pisał o rozdzieraniu kurtyny – zasłony, nie wiem czy dobrze go zrozumiałem, ale zawsze ze wszystkich sił, z cała stanowczością zaciśniętej szczęki, posiniałych dłoni, chciałem rozerwać tę kurtynę, wedrzeć się za kulisy i splugawić je swoją obecnością. To co po drugiej stronie, przez swoją nieosiągalność, paradoksalnie przestało być tajemnicą i stało mi się obrzydliwością, którą trzeba posiąść, zgwałcić i opluć, inaczej wedrze się do wewnątrz. Wtedy drgające ściski w żołądku pełzające wzdłuż jelit, napięcie, które kontroluje, bo ja zawsze wszystko kontroluje – rozumiesz? Wszystko prócz tej przeklętej samoświadomości, mogło by puścić, jak wszystkie mięśnie, jak każde ścięgno i komórka. Mógłbym wtedy utopić się we własnych fekaliach, w czymś, czego nie byłbym w stanie ujarzmić, powstrzymać lub wzmóc w szaleńczym pragnieniu zatracenia. Dlatego zawsze upijam tę cząstkę siebie, która może wtedy co najwyżej pokrzykiwać, jak stare obrzydliwe babska na tysiącach placów, targów, wśród miliardów straganów, pośrodku których zawsze stoję i wytężam słuch by chłonąć te bluźnierstwa, zlizywać z policzków kropelki ich cuchnącej śliny i śmiejąc się w głos krzyczeć: – pierdolę was i wasze oszczerstwa. Gwiżdżę na to, bo jestem królem cyganów. Królem, kurwa, rozumiesz?!

Niczego nie rozumiesz, nigdy nie zrozumiesz, bo nie pozwalam Ci, klnę się na Boga jeśli istnieje, nie pozwalam Ci rozumieć, jeżeli sam tego nie zgłębiłem. Czwartego dnia, bo dnia pierwszego zgarnąłem wszystkie śmieci, związałem je w czarnym worku i wrzuciłem do rzeki jak ślepe jeszcze kocięta, czwartego dnia, nie spałem całą noc. Do bladego światu wstrząsały mną drgawki, zalewał mnie zimny pot, który wsiąknął w kołdrę prześcieradła i poduszki, czwartego dnia, tej nocy, nienawidziłem wszystkich jak jeszcze nigdy nie byłem zdolny nienawidzić. Od północy, przed zamkniętymi oczyma przesuwały mi się jak klisze w projektorze, na którym matka wyświetlała mi w dzieciństwie bajkę o Alibabie, twarze wszystkich, którym życzyłem, ŻYCZYŁEM, życzyłem. Widziałem ich rozcięte podbrzusza i drżące w szalonej wesołości ręce, które zaszywały w tych rozprutych bebechach żarzące się polana drewna, znów – maleńkie kocięta, które pchane wolą życia, podgryzały ich od środka jak wątróbkę drobiową. Wierzyłem w Boga, może nawet silniej niż wtedy, kiedy spotykałem go twarzą w twarz, i złorzeczyłem mu, bo wiedziałem, że siedzi sobie na bujanym krześle, przed domem na ganku, gdzieś w Kalifornii – niech będzie w Santa Barbara –i nie ma zamiaru, nigdy nie miał zamiaru interweniować. W przerwach pomiędzy napadami chorobliwej potliwości, modliłem się do Bożej Matki, by otuliła mnie płaszczem swojej niewinności i nie pozwoliła mi wieść swojej duszy dalej na zatracenie. A jednak wciąż przywoływałem twarze swoich przyjaciół, którzy mnie zdradzali tak wiele razy, którym przebaczałem po siedemdziesiąt siedem razy, bo miałem w sobie ojcowską wyrozumiałość, bo wiedziałem, że sam najbardziej potrzebuję przebaczenia.

Przychodziły kobiety, jedna po drugiej, łapały się za ręce i w rytmach czardasza tańczyły wokół mnie wiedźmi taniec, odkrywały swoje łona przed innymi, chociaż to mi, to mi, to mi je obiecywały, to mi je oddawały w posiadanie, w wieczną opiekę. Najgłośniej wyły głosy, które sam opuściłem, zdawszy sobie sprawę, że nie chcę, nie chcę, nie mogę, plugawić ich swoimi brudnymi dłońmi, trupim odorem. Przed kruchością których, przed pięknem, rozumiesz? Gówno rozumiesz. Przed pięknem których uciekłem, uciekłem, uciekłem, bojąc się, nie chcąc, woląc nurzać się w sobie samym jako w jednym bezkresnym oceanie sobótkowej nocki, który mnie interesuje. Widziałem jak oddają się w ramiona moich przyjaciół, którzy zdradzili, zdradzili, zdradzili, którym życzyłem śmierci, bo ponad wszystko, Boga nawet, cenię lojalność, rozumiesz? Oddają się z żalem, bezwiednie, jak bezwiednie chciałem wyłączyć tę przeklętą samoświadomość miliardy razy, zawsze jednak przed utratą przytomności, z igła w oku lub nie, wypuszczałem z siebie pełną pogardy, gniewu, ulatującą do nieba pretensję: – Więc to już wszystko? To tylko tyle?

O świcie serce kołatało mi jak młot, jak pobrzękiwania z kowalskiego warsztatu mojego pradziadka, który na zabitej dechami wsi, nazywanej przez nich miasteczkiem, wykuwał sieczkarnie, zdobne okucia, klamki i gwoździe. W trakcie tej nocy popękały mi żyłki w lewym oku, ukruszył się ząb, zapadły policzki. O świcie dzbankiem kawy popiłem trzy tabletki magnezu, jedną potasu, jedną mikro i gówno elementów, dwie gotu koli, jeden affron, i trzy guarany. Spojrzałem na swoje łóżko. Pozwijane prześcieradło sprawiało wrażenie dopiero co wyciągniętego z miednicy z wodą. W pokoju duszny odór amoniaku. Spojrzałem na to łóżko, na te mary i zobaczyłem na tym pozwijanym mokrym prześcieradle znak krzyża, który przed snem nakreśliłem święconą kredą. Na nocny stoliku blaszana miseczka, na trzech zdobnych nóżkach, a w środku zwęglone resztki kadzidła. Poczułem się wtedy lekki, rozumiesz? Wiem, że rozumiesz.

Wszystko zniknęło, a w głowie szeptał mi tylko czuły kobiecy głos: Sto zim, (ani) jedno lato. Jeśli Bóg istnieje… Wiem, że istnieje. Oddaję mu się cały na wieczne ukrzyżowanie.
Z serca błogosławię. †

UKRZYŻUJ, UKRZYŻUJ!

Sort:  

Congratulations @filippal! You have completed the following achievement on the Hive blockchain and have been rewarded with new badge(s) :

You received more than 200 upvotes. Your next target is to reach 300 upvotes.

You can view your badges on your board and compare yourself to others in the Ranking
If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word STOP

Do not miss the last post from @hivebuzz:

Feedback from the January 1st Hive Power Up Day

Pozamiatało mną. Boli.

Jest zdjęcie. Bardzo dobrze.