[16 IX 2020]
W dzieciństwie nie miałem najmniejszych szans, żeby wyspać się w weekend. Kraków miał za dużo placów, a mój Ojciec stanowczo za dużo placowej energii.
Brakowało czasu, żeby to wszystko obskoczyć, zwłaszcza, że logistyka całego przedsięwzięcia nie była łatwa.
Sobota zwykle nie stanowiła problemu, jechaliśmy z samego rana na giełdę komputerową na Balickiej.
Dopóki nie urządzono tam dodatkowej hali ze starociami, nie było różnicy czy wizytowało się plac w sobotę czy w niedzielę – byle przed południem.
Kłopoty zaczęły się dopiero wtedy, kiedy postawili tę halę ze starociami, bo najlepsze kąski były do wyrwania w niedziele, a w niedziele przecież trzeba było jechać pod Halę i na Żyda, a wyrobić się w jeden dzień do południa z trzema placami, to już nie lada wyzwanie, nie mówiąc o wizycie w kościele.
Lubiłem jeździć pod Halę. Wciąż czuć tam stary Kraków, a jako, że Hala Targowa znajduje się w obszarze leczniczym mojego Ojca, to kłaniał się nam cały przekrój społeczny, od degustatorów niewybrednych trunków z plant przy Dietla, po dilerów znaczków pocztowych.
Teraz to ładne wspomnienia, ale wtedy cholera chciała mnie strzelić, jak w deszczu i wietrze, w melancholijnej atmosferze rozpadających się kamienic, przeglądaliśmy ogromne pudła z mosiężnymi klamkami.
Zawsze było można wyrwać coś fajnego, choćby scyzoryk, finkę, czy inne buzeranctwo, które potem przez lata leżało w szufladzie.
Teraz cały chodzę po przeszłości, a wspomnienia wciągam głęboko w płuca, jak najpiękniejsze obłoki dymu.
Niedawno byłem z Ojcem pod Halą. No ot, niedziela, czemu by się nie wybrać i nie zrobić mu przyjemności.
Dawno mnie tam nie było, chociaż muszę przyznać, że czasami tam zaglądałem w przedsennej gonitwie myśli. Nic się nie zmieniło, może trochę dziady odmłodniały, a te które kłaniały się Ojcu, w większej mierze przeszły już na wieczną rentę.
Policmajsty podjechały na interwencję i zostawiły radiowóz na chodniku, gdzie zaraz dziadowie postawili na masce karton z napisem: DO SPRZEDANIA.
Nakupiłem sobie książek, i biografię Herberta, i dzienniki Sándora Máraia i nawet Kaczkowskiego, żeby położyć je na krześle i przez tygodnie spoglądać na nie i marzyć, że też kiedyś przejdę na rentę i będę miał czas żeby sprzedawać na kocu stare sztućce i porozwalane zegarki, a przede wszystkim jeździć na działkę z takim małym wózeczkiem i czytać te wszystkie książki.
Czasami, jak nie mieszka się na Starym Mieście, można zapomnieć czym jest Kraków. Można zapomnieć, że w upalny dzień należy wdychać chłodne powietrze pachnące stęchlizną z tych małych piwniczych okienek - zupełnie jak eter.
A wtedy, ze dwa tygodnie temu, (no, pisałem przecież na początku, że to był wrzesień) pod Halą zobaczyłem młodą dziewczynę - brunetkę. Wybierała sobie bransoletkę sprzedawaną z koca i oglądała ją czarnymi oczami.
Dokładnie ją obejrzałem, bowiem kręciła się przy tym kocu jak kotka wydeptująca sobie posłanie, co zirytowało mnie odrobinę, bo stała na idealnie pośrodku mojej linii wzroku, a ja przyglądałem się komuś zupełnie innemu.
Dziewczęta jak tanie akwarele.
Patrzyłem na Afropolaka stojącego przy jednym z tych stoisk, gdzie sprzedaje się z pudła mosiężne klamki, zegarki kieszonkowe i papierośnice. Przez chwilę myślałem, że wzrok mi przesterowało, jak basy w aucie na mojej ulubionej kasecie Budki Suflera, albo okular mnie zaciemnił i wszystko już zalał odcień mlecznej kawy. No ale, nie, przyjrzałem się dokładnie. Okular z grubym szkłem i broda jak siwy konik.
Majestatyczny bęben podkreślony napiętością guzików w kraciastej koszuli z krótkim rękawem, a do tego rybaczki, długa skarpeta i na wpół sportowy obów.
Nawet miałem podejść i powiedzieć: - Panie Januszu! To co, na jedno do Kacpra?
Patrzyłem na tego pięknego Murzyna, jakbym patrzył na te wszystkie pokolenia, których żywot doprowadził go pod Halę targową w Krakowie, gdzie wszyscy grzebaliśmy w pudłach i oglądaliśmy mosiężne klamki i świeczniki. I tak sobie pomyślałem, że może kiedyś razem pierdolniemy tym wszystkim, zawiniemy z peceku po kocu i będziemy sprzedawać mosiężne klamki, które wcześniej będziemy - kompletnie zalani - wykręcać z kibli w kazimierzowskich knajpach. Jeśli ktoś mnie pyta, gdzie widzę siebie za dwadzieścia lat, to odpowiadam właśnie tak. A teraz już kończę, bo zostały mi tylko dwa dni oddechu i trzeba się będzie przerzucić na cięższe paliwo.
[publikowane pierwotnie na FB]
Wiele razy myślałem żeby się wybrać na jakiś plac rano, ale zaraz potem uświadamiałem sobie, że ja wtedy śpię :(
To jest w tym najtrudniejsze! O 11 już nie znajdziesz żadnej mosiężnej klamki
Ewentualnie zawsze można iść na plac i dopiero potem spać. Ale wtedy mam rozwalony dzień. Pytanie czy klamka jest tego warta...
Ja tam widzę też rozliczne zalety porannego wstawania! Trzeba tylko się przez jakiś czas przemóc i przyzwyczaić. Choć przyznaję, że tutaj jednak instynkty moje dominują nad wolą, toteż o ile latem zrywam się z rana niczem ptaszek, o tyle zimą zapadam w limbo.