Nie umiem w sprzedawców i kelnerów. W sprzedawczynie i kelnerki, to już w ogóle wysiadam. Na oko jakieś dziewięćdziesiąt procent kontaktów z nimi przegrywam, gdy tylko się zbliżę. Wbrew sobie zostawiam napiwki po kiepskich posiłkach, a razem z telefonem kupuję ubezpieczenie od ataku rekinów na obszarach słodkowodnych.
W chwili zakupu jestem organicznie niezdolny do oporu wobec skryptów sprzedażowych. I jeśli uda mi się przemknąć przez ich sito, to zwykle dlatego, że jest dziurawe. Lubię zakupy na Orlenie, ponieważ nikt tam jeszcze nie wpadł na pomysł dopisania herbaty dla negatywnej odpowiedzi na propozycję kawy. Kawy nie pijam, więc z dziką satysfakcją mówię „nie”. Kiedyś to naprawią, a ja wyjdę z kubkiem wrzątku za 10PLN, ale to jeszcze nie teraz. Obecnie przegrywam tylko dwa razy do roku. Raz na wiosną, raz jesienią - wrzucam do bagażnika płyn do spryskiwaczy – cóż, nie ma róży bez kolców.
Zdolność logicznego myślenia odzyskuję zwykle w domu. Sprawdzam prawa konsumenckie, szukam określonych przypadków. Piszę odwołania i rezygnacje. Umiem w pisanie wypowiedzeń. Nikt nie umie lepiej ode mnie. Lata doświadczeń.
Ułomność taka – jak łatwo się domyślić - bywa kosztowna. Dlatego w przeciwieństwie do obiegowej mądrości żywię głębokie przekonanie, że żona (przynajmniej moja) stanowi jeden z najlepszych sposobów oszczędzania jaki znam. Nie ma takiej uroczej kelnerki, nie ma takiego wyszczekanego sprzedawcy, który zdołałby wpłynąć na moją lepszą połowę. Kocham patrzeć, jak ze stoickim spokojem i uśmiechem na ustach torperduje plany sprzedażowe i podzielone już w myślach napiwki.
Tym razem, jednak żony ze mną nie było. Stałem zatem na środku ludnego placu, z książką w jednej ręce i - „sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało” - ... siekierą w drugiej. Dobrych kilka minut zajęło mi ustalanie z samym sobą – co się w zasadzie wydarzyło i co teraz? Taki drwal-intelektualista w zadumie.
Może jednak zacznę od początku.
Z racji opisanej na samym wstępie przypadłości jestem posiadaczem średniej wielkości kompletu (naprawdę dobrych) noży do drewna. Co prawda chciałem tylko kupić kiedyś scyzoryk do skrzynki z narzędziami, ale – oczywiście – skrypt sprzedażowy wiedział lepiej. Nie będę się tu nawet specjalnie sprzeczał. Noże okazały się świetne, a dłubanie w drewnie fascynujące.
Pomińmy milczeniem, że scyzoryka wciąż nie mam. Osobiście boję się mierzyć z tym zadaniem po raz kolejny, a akurat na takie zakupy żona nie chce dać się wysłać – argumetując, że jestem „niepoważny”.
Mam za to Morki (z nożami polubiliśmy się na tyle, że dość szybko przeszliśmy do pieszczotliwych określeń) - od nazwy marki Mora. Morki mają to do siebie, że trzeba o nie dbać. Między innymi, co jakiś czas, nasmarować. A mi jak na złość akurat w tę sobotę skończył się olej.
Żona u teściów, dzieci też. Słonko świeci. Skoczę sam do sklepu, dawno nie byłem. No bo przecież co złego może się wydarzyć? Głupi olejek za 9 pln. Poza tym jestem sprytny. Nie biorę karty. Nic nie biorę. Ciut gotówki w kieszeń i naprzód!
Nie ma przypadków. Są tylko znaki.
Drobniaków w portmonetce było akurat na 8.50, a banknot też był tylko jeden – 200 PLN. Przełknąłem ślinę. Popełniłem radośnie pierwszy błąd i ruszyłem.
Są sklepy i sklepiki. Jak to mieście, ale ja mam swój. Jest na drugim końcu Poznania. Przecież się nigdzie dzisiaj nie spieszę. Dzień w zasadzie dopiero się zaczął. Spacer dobrze mi zrobi. Nie takie dystanse się kiedyś robiło nocą i na autopilocie. Błąd drugi.
Na miejscu byłem chwilę po dziesiątej. Centrum handlowe jeszcze dość puste. Szybkie wbicie do salonu i …. nie ma pana Włodzia. Siedzi jakiś młody. Patrzy w telefon. Nic pewnie nie wie. Nic nie umie. Jakieś zastępstwo z łapanki. Idealnie. Ja tylko po smar. Wejdę, wyjdę i mnie nie ma.
Błąd numer trzy.
- Dzień dobry. Smar syntetyczny poproszę!
- Dzień dobry, oczywiście. Dziewięć pięćdziesiąt. A pan dużo w drewnie robi?
Błąd czwarty – ostateczny. Nie należy odpowiadać na miłe pytania! Skoro jednak wyraził zainteresowanie, to przecież chętnie odpowiem.
I odpowiedziałem.
Od słowa do słowa. Okazało się – patrzcie no ludzie jaki przypadek – że, jest taka super książka! O drewnie, a w zasadzie o budowaniu domów z drewna. Szałasów, chatek, domów z kominem i piętrem. Coś niesamowitego. I wszystko przy użyciu jednego, może dwóch narzędzi. Plus parę gwoździ. NIE-SA-MO-WI-TA! Nie idzie się oderwać. W zasadzie, jeżeli przerwiesz czytanie, to tylko po to, żeby wrócić do sklepu i kupić sobie siekierę. A po co wracać jak można od razu? Na swoją obronę dodam, że brzmiało to znacznie lepiej niż tutaj streszczam. A przynajmniej tak staram się sobie, wytłumaczyć co miało wówczas i później miejsce.
- ...no to podsumujmy. Smar, dziewięć pięćdziesiąt. Książka, trzydzieści pięć. Siekiera Fiskars, sto pięćdziesiąt. Razem to będzie… sto dziewięćdziesiąt cztery złote i pięćdziesiąt groszy...Kartą, gotówką?
Umarł w butach. Z godziny dziesiątej zrobiło się wpół do dwunastej. Centrum i plac przed nim zapełniły ludźmi. Bilet trawajowy do domu szóstkę. Stan kasy - w kieszeni pięć pięćdziesiąt.
Stoję zatem na środku placu. Ludzie mijają mnie lekkim łukiem, a ja z siekierą w jednej ręce, książką w drugiej, mamroczę do siebie pod nosem próbująć zrozumieć, co w zasadzie zaszło.
Przez dłuższy moment rozważałem nawet wepchnięcie nowego nabytku pod koszulę i (lub) w spodnie, jednak za każdym razem coś, gdzieś wystawało. A w oczach postronnych przeistaczałem się szybko z postaci dziwnego, ale raczej niegroźnego wariata, w nieudolnie knującego psychopatę. Świadczyła o tym - szczególnie - szybka zmiana promienia w jakim mijali mnie spieszący ku radosnej konsumpcji współobywatele.
Kilkanaście minut trwało nim ostatecznie pogodziłem się ze stanem faktycznym i powoli ruszyłem na przełaj przez miasto. Gramy w otwarte karty! O to ja i moja siekiera! Wyszliśmy sobie na spacer! A wam wszystkim - nic do tego!
Próbowałem sobie przypomnieć jak często zdarzyło mi się widzieć drepczącego po centrum Poznania drwala. Szybki rachunek wykazał, że nigdy. Przez prawie czterdzieści lat życia! Na pocieszenie udało mi się przywołać z pamięci fakt, że w dzieciństwie widzieliśmy z kuzynem z balkonu jak tata kolegi gonił swojego kolegę z toporem.
Było co prawda jeszcze w latach osiemdziesiątych, a goniący był osobą specyficzną – wyjechał na kontrakt do Libii. Tam złapał jakąś dziwaczną chorobę. Leczyli go czym mieli pod ręką. Ponoć głównie morfiną. I do domu wrócił już jako zaawansowany narkoman. Ogólnie historia bardzo smutna. Nie wiem nawet czy dogonił wtedy rywala, bo babcia zabrała nas z balkonu. W każdym razie nie była to opowieść, która uspokoiłaby mnie w kwesti społecznego odbioru mnie i mojego nowego nabytku.
O dziwo, spokój jednak spłynął wkrótce. Nigdy jeszcze nie szło mi się tak dobrze przez miasto. Niewidzialna bańka sprawiła, że nie musiałem nikogo wyprzedzać. Żadnego ustępowania drogi czy przepychania się na schodach do przejścia podziemnego. Maszerowałem środkiem chodnika niczym po pustym lesie.
W połowie drogi byłem absolutnie zrelaksowany. Nawet zacząłem sobie nucić i podśpiewywać. Starałem się przy tym uśmiechać do mijanych ludzi, jednak bardzo rzadko udawało mi się uchwycić czyjś wzrok. Nie da się ukryć, że byłem w stanie to zrozumieć.
Nie mogę też zaprzeczyć, że był to jeden z najfaniejszych marszy po mieście w moim życiu. Na poważnie zacząłem nawet tworzyć koncepcję „zbrojnych spacerów” jako narzędzia terapeutycznego w leczeniu takich dolegliwości jak nieśmiałość czy agorafobia.
Nim się obejrzałem – ku mojemu zdziwieniu - byłem w domu. Ruszając miałem - graniczące z pewnością - przeczucie, że skończę grubo tłumacząc się na komendzie w najlepszym wypadku, a w najgorszym porąbany na kawałki przez jakichś „zawsze gotowych do podjęcia wyzwania” dresików.
Wysoce podbudowany tym wszystkim zamiast dokończyć smarowanie morek. Zerknąłem przyjaźniej na trzymaną w ręku książkę. I zacząłem czytać…
I w sumie o tym chciałem Wam wszystkim dzisiaj opowiedzieć.
Powód całego opisanego wyżej ambarasu brzmi „Schronienia, szałasy i chaty”. Jego autorem jest Daniel Carter Beard jedna z najważniejszych osób dla historii amerykańskiego skautingu.
Kiedyś wspomniana pozycja była lekturą dla młodych chłopców, jednak po nieco ponad stu latach można śmiało powiedzieć, że jest to lektura dla większości facetów (i nie tylko jeżeli ktoś lubi pracę fizyczną).
Wiedza tam podana jest lekko i przyjemnie. Nie ma tu żadnego „patrzcie ile ja umiem!”. Za to na każdej stronie można odnieść wrażenie „patrzcie jakie to proste!”. Mówa tutaj nie tylko o zbudowaniu chatki z patyków – jak każdy z nas konstruował w dzieciństwie - , ale o samodzielnym wznoszeniu prawdziwych, drewnianych domów. Niesamowita wiedza o - masowo zapomnianej - umiejętności radzenia sobie i czerpania z tego zadowolenia.
To jest książka o tym, że mając dwie ręce, trochę czasu i chęci można zbudować rzeczy, które pozornie są dzisiaj zarezerwowane dla fachowców, a które dają niesamowitą ilość satysfakcji. Czytając ten podręcznik podstaw, naprawdę ma się ochotę wziąć do ręki siekierę i zabrać się do pracy.
Książka jest świetna, a „podstępny drań sprzedawca” nie kłamał. Kupcie sobie tę książkę, a jak będziecie w sklepie, to nie zapomnijcie o siekierze! Po co dwa razy chodzić.
I to by było na tyle. Tak wiem, w recenzje też nie umiem.
P.S.
Zdjęcie z pixabay. Swój toporek schowałem w samochodzie i teraz po niego nie pójdę. Jakoś tak jeszcze nie przyznałem się żonie do ostatnich zakupów...
No i patrz pan, niby tylko przypadkowy post wypatrzony na #polish, a od razu następuje automatyczne „wyrażam zainteresowanie” (ang. I'm clicking the follow button).
Przy całym zrozumieniu niemożności odmawiania, bo mam podobny problem choć chyba w mniejszej skali to jest najlepsza historia ever jaką słyszałam!
Dzięki, jest to jakaś pociecha, ale... Wczoraj byłem po buty... żona grozi mi teraz , że mnie ubezwłasnowolni:( A ją nawet rozumiem :/
Congratulations @doabit! You have completed the following achievement on the Hive blockchain and have been rewarded with new badge(s):
Your next target is to reach 1250 upvotes.
You can view your badges on your board and compare yourself to others in the Ranking
If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word
STOP
To support your work, I also upvoted your post!
Support the HiveBuzz project. Vote for our proposal!