Jak sójka za morze, jak sój za ocean, zbierałem się do napisania niniejszego tekstu.
Miałem zamiar opublikować go w któryś z czwartków, by moje dotychczasowe publikacje nie zamknęły się ostatecznie. Z zapamiętaniem godnym najchytrzejszego knowacza, zacierałem ręce myśląc o tym, że całe półtorej osoby, które widzi moje wpisy, zadrży sądząc, że wysyłam kolejną część opowiadania brzmiącego jak owoc romansu kinowych Panów Kleksów z amerykańsko-japońskim rynkiem zabawkarskim.
Ale nie wyrobiłem się na żaden czwartek. To, co chciałem przekazać, zostaje mi do wysłania innego dnia. Data publikacji niniejszego wpisu będzie najlepszym świadectwem tego, ile się poślizgnąłem.
Spróbuję przejść do rzeczy.
Zawsze, kiedy jest mi smutno, że piszę fantastykę, czyli "mało wartościowe bzdety", przypominam sobie pewną historię która krzepi serca każdego fantasty.
Historia dzieje się w USA. Jakkolwiek jest to specyficzny rynek, to właśnie stamtąd przyszły znane nam i przez nas nielubiane wydawnictwa typu "vanity press".
"Vanity" oznacza "próżność". "Vanity press" to wydawnictwo drukujące książki w ramach zachcianki czy kaprysu klienta. Klient płaci za samo wyprowadzenie danego nakładu. Nie jest stosowana żadna korekta czy redakcja. Każdy, kto ma pieniądze, może poczuć się literatem. Jego poczucie wzmocni konieczność samodzielnego zorganizowania promocji i dystrybucji wydrukowanego materiału.
Istnieje pewna drobna różnica między "wydawnictwem kapryśnym" a samodzielnym wydaniem książki (self-publishing). Istnieją wydawnictwa świadczące usługi wydawnicze w szerszym zakresie. Jeśli ktoś posiada dostatecznie duże środki, może w takim wydawnictwie sprawić sobie wspomniane redakcje, korektę, może nawet promocję i dystrybucję ("promocja" w zasadzie obejmuje udostępnienie wpisu o danej książkowej pozycji na fejsbuku).
W każdym razie wcale niemało jest na naszym rynku usługodawców z obu wymienionych kategorii. Pomyślmy, ile może takich wydawców istnieć na rynku amerykańskim?
Jedno z nich popełniło brzemienny w skutkach błąd. Rozsierdziło nie tego, kogo trzeba.
Było sobie wydawnictwo kapryśne - vanity press o nazwie Póblisz Amerika (zmieniam pisownię ze względu na niechęć do szerzenia sławy rzeczonego podmiotu w słowach kluczowych).
W ramach promowania swoich usług, owi kapryśni wydawcy kapryśnych piszących publikowali również artykuły na temat swojego branżowego kunsztu.
Wśród wypowiedzi, pojawił się prztyczek w stronę autorów science fiction i fantastyki.
Przesłanie brzmiało mniej więcej następująco:
"My jesteśmy Poważnymi Autorami i piszemy Poważne Książki, natomiast autorzy sajens fikszyn mogą sobie wszystko wymyślić więc mają łatwiej, ich książki nie są tak wartościowe jak te wydawane przez nas. Realistyczna beletrystyka Póblisz Amerika to historie wiarygodne, osadzone w prawdziwym, współczesnym życiu.
(Faktycznie Póblisz Amerika raczej nie kwapiło się do wydawania literatury z gatunków nadprzyrodzonych).
Spróbujmy zrekonstruować, co nastąpiło.
-Byli sobie pisarze sajens fikszyn, którzy szukali wydawcy.
-Ktoś z nich trafił do serwisu wydawnictwa Póblisz Amerika
-Zobaczył wspomnianą wypowiedź.
-Podzielił się nią z gronem innych pisarzy sajens fikszyn.
-Całe grono kolektywnie zabiło się w piersi i postanowiło zadośćuczynić dotychczasowym błędom. Zmyć z siebie winę zmarnowanego na niskiego gatunku literaturę bezcennego czasu, życia.
Zgromadzili się zatem i stworzyli dzieło literackie spełniające wygórowane standardy Póblisz Amerika.
Tak powstała pozycja pod tytułem "Atlanta Nights".
Całe grono Autorów zjednoczyło się i wydało książkę jako Travis Tea. U nas odpowiednikiem byłoby, gdyby autorzy użyli pseudonimu C. Hała O.Belga albo S. Zmira.
Jako twórcy science fiction dokonali cyberpunkowego zabiegu - jeden z rozdziałów "Atlanta Nights" został napisany przez komputer. Książka pełna jest zastanawiających zwrotów akcji. Mimo realizmu, postacie pojawiają się i znikają, ich relacje mieszają się jak w mozaice, akcja jest wysoce nieregularna, nielogiczna, chaotyczna. Autorzy dołożyli wszelkich starań, by książka została z eksperckim zacięciem spartolona.
Póblisz Amerika walczyła o swój prestiż. Nie chcąc być klasyfikowaną jako kapryśne wydawnictwo, deklarowała wnikliwe wczytywanie się w nadsyłane teksty.
Tym niemniej, w grudniu 2004 roku, wydawnictwo zatwierdziło książkę i zamieściło ją na stronie. Półtora miesiąca później, tożsamość nieistniejącego pana Travis Tea ujawniła się jako grono autorów fantastyki.
Po "powtórnej weryfikacji", pełne literackich uniesień Noce Atlanty zniknęły z oferty wydawnictwa.
Oczywiście dokonałem tutaj trochę uproszczeń i kreacji rzeczywistości.
Akcję "Atlanta Nights" koordynował James D. Macdonald , który poza pisaniem i działalnością w "fandomie" zajmuje się także zwalczaniem nieuczciwych praktyk na rynku wydawniczym.
Cała historia służy jako lekarstwo na kompleksy. Możesz być pisarzem kiepskiego fantasy i SF ale nie jest to obraza gorsza niż kiepski pisarz prozy realistycznej.
Więcej i szczegółowiej, w języku angielskim, prezentuję pod niniejszymi adresami:
źródło 1
źródło 2
źródło 3
Na koniec zostawiam z obrazkiem, który pozostawić może sporo do przemyśleń, choć nie chcę żadnego kierunku tych przemyśleń narzucać.