Małe turbulencje w tak zwanym międzyczasie mi sie przytrafiły, ale - nie inaczej, wszystko ważne i potrzebne. Jestem zatem z powrotem i kontynuuje historię o tym "jak się tutaj w ogóle znalazłam?"
W poprzedniej, pierwszej części opowiedziałam Państwu nieco o mojej francuskiej przygodzie na bardzo francuskim winobraniu gdzie stawiłam się, żeby zebrać środki na start życia w Hiszpanii. Zebrałam mniej niż zakładałam, ale nie ma tego złego, bo dzięki temu nauczyłam się mądrze dysponować środkami.
Jak powszechnie wiadomo jedynym słusznym środkiem komunikacji jest autostop, nie inaczej było tym razem, choć kto autostopuje ten wie, jak dużym wyzwaniem jest Hiszpania. Ale co tam, ja nie dam rady?
No jasne, że dam. I (spoiler) dałam!
Z Francji do Hiszpanii dostałam się na kilka tylko aut, a to dzięki..no właśnie. Szczęście, przypadek czy świadoma kreacja rzeczywistości?
Tego nikt nie wie. Wiadomo natomiast że z Francji do samego Benidorm, a było to około ośmiuset kilometrów zabrał mnie sz. P. Albert - emerytowany hipis z Niemiec. Taka historia!
droga na Benidorm, mijamy zjazd na Carcassone - miasta, które nazwę zaczerpnęło od popularnej gry planszowej. Albo na odwrót.
Nieważne.
Pan Albert po śmierci żony kupił campervana żeby w drodze spędzić zimę życia. Jeździł bez większego celu po Europie - zabrał mnie zatem ze sobą na pokład, skorygował trasę i zawiózł tam, gdzie chciałam się dostać. Jechaliśmy dwa dni z postojem na sen. Pan Albert miał dużo wiedzy, i choć nie ze wszystkim się zgadzałam (jak drażliwy temat obostrzeń kowidiańskich) to nigdy nie zapomnę (a przynajmniej - "chciałabym zapamiętać") lekcji jaką mi dał, a leciało to tak:* "człowiek który szuka podniet na zewnątrz jest przegrany. Ani się obejrzysz a jesteś u schyłku życia. Życia zmarnowanego na spełnianie cudzych oczekiwań".*
pierwszego października wylądowałam w Benidorm.
Nietypowy widok, prawda? Czysta egzotyka!
Niedługo później zorientowałam się, że nie wszystko złoto, co ma złotą poświatę, bo Benidorm jest angielską, turystyczną mekką. Niestety, w nienajlepszym tego słowa znaczeniu - kto był ten wie, że to europejskie Las Vegas, gdzie turyści przyjeżdżają robić rzeczy o których wstydziliby się pomyśleć w rodzinnych stronach.
W Benidorm przywitała mnie Lorena do której przyjechałam, stara znajoma sprzed wielu lat. W zasadzie "znajoma" to nieco nadużycie, bo znałyśmy się bardzo słabo, a mimo to Lorena przygarnęła mnie pod swój dach a jej siostra pomogła dopełnić formalności, co by szybko wystartować z pracą.
Tak też się stało, i znowu - fart czy pozytywne przetwarzanie rzeczywistości skutkujące niechybnym sukcesem? Tego (nadal) nie wie nikt. Faktem natomiast jest, że dokumenty niezbędne do pracy ogarnęłam sobie w czasie dużo krótszym niż wszyscy zakładali - zajęło mi to około tygodnia, gdzie Brian którego poznałam na miejscu opłacając agencję która ogarnia papierologie czekał półtora miesiąca. MEDŻIK.
Mój pierwszy hiszpański kwadrat był dramatem - mieszkałam z kolumbijską rodziną w pokoju który nie miał okna co oznaczało brak wentylacji w mieszkaniu w którym głowa rodziny codziennie gotuje zupę z kurzych łapek.
Szybko ogarnęłam sobie zatem marihuaninę żeby móc się z tego śmiać zamiast dramatyzować.
Szybko znalazłam pracę w angielskim pubie. Znowu - Bozia czuwa, bo poza małym wyjątkiem w postaci menadżera to była praca marzeń. Szef jako warunek postawił dobrą zabawę podczas pracy - a w tym jestem bardzo dobra. Swoją drogą.. czy to nie najprostszy sposób na przyciągnięcie klientów?
Wieczory spędzałam w restauracji rzeczonej Loreny z jej znajomymi. Planszówki, weed i cydr "trabanco" - najlepszy alkohol jaki miałam okazję spożywać!
Więc tak, bawiłam się dobrze ale wszystkiemu brakowało jakiegoś głębszego sensu. Teraz, z perspektywy czasu jestem już prawie pewna że to kwestia miejsca, a miejsce tworzą ludzie. Jak mogłam czuć się w mieście które jest przepełnione najebanymi anglikami którzy ślinią się na żenujące sex show? hm.
W listopadzie, jak co roku przyszło tzw zbicie. Pierwszy kryzys hiszpański, tęsknota. Polskę widywałam już wszędzie:
Szczęśliwie jednak szef dał mi wolne, żebym mogła pojechać na koncert PartiBoja w Sopocie (pod warunkiem, że przywiozę mu polski bimber :D)
i było to tak - podróż na stopa w obie strony pokonałam autostopem solo. Historie znowu, ale pozwolę sobię juz nie rozwodzić się nad tym. To był ostatni raz kiedy byłam w Polsce.
Kiedy wróciłam sprawy potoczyły się wręcz ekspersowo, jako pokłosie wcześniejszego dołku, plus powrotu z utęsknionej Polski - na początku grudnia dostałam info że niestety, zamykamy bar na czas martwego sezonu - zostałam zatem bez pracy, a dopiero co ogarnęłam nowe miejsce do życia. Mały potrzask, ale tego samego dnia w którym dostałam wypowiedzenie, poznałam pewnego hiszpana i cóż, stanęło na tym że "eee,jakoś to będzie.."
Nic bardziej mylnego!
Rzeczony hiszpan oddalił się w blizej nieokreślonym kierunku dokładnie w dniu moich urodzin, a było to we wigilie, i muszę przyznać, że nie były to wesołe urodziny.
Co zrobić?
W swoim stylu, a jakże - spierdoliłam stamtąd.
Gdyby nie Maria, moja przyjaciółka która akurat wyprawiała urodziny w Barcelonie, pojechałabym prosto do Polski, ale zdecydowałam zostać w Katalonii jeszcze przez chwilę.
Tutaj mogłabym opisać katalońską historię - workaway u Miquela, ale już o tym pisałam. Przyjechałam tam w - deliktanie ujmując - nienajlepszym nastroju ale Miquel i jego przyjaciele dość szybko uświadomili mi, że życie trzeba celebrować.
Było fajne, śmiesznie. W rzeczonej Katalonii poznałam w zasadzie jedyną wartościową osobę podczas mojej hiszpańskiej przygody, a był to Polak, Radosław.
No i co, zbliżamy się do finału, a zatem - jak doszło do tego źe teraz jestem w Grecji?
Otóż mieszkając w Katalonii szukałam jakiegoś wyjścia awaryjnego z tej nieciekawej sytuacji - byłam już w zasadzie bez hajsu, ale w międzyczasie zdążyłam zmienić zdanie wielokrotnie i wcale nie chciałam wracać do Polski. No i cóż, trafiłam na stronę którą serdecznie wszystkim polecam - european language jobs i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, skracając już te historię bo i taki jest o dużo za długa.. dostałam propozycję pracy w Atenach skąd właśnie nadaję, a firma opłaciła mi loty i hotel.
Uff.
Wcale nie chciało mi się tego pisać. Zapewne nikt nie dotarł do tego momentu, ale warto odnotować te wszystkie górki, dołki, chwile wielkiego spokoju czy poczucie że jestem w niewłaściwym miejscu które przekłada się na wydarzenia które człowiek zastaje.
Proces trwa.