Kup pan książkę

in #engrave6 years ago (edited)

Skąd biorą się złe książki? A stąd, że ludzie je piszą i wydają. Jak to wydają? Przecież nikt nie będzie chciał wydać ewidentnie złej książki. A sam autor? Będzie chciał. I albo zrobi to samodzielnie, albo znajdzie co najmniej kilku chętnych, którzy mu w tym pomogą (w zamian za niewygórowaną kwotę).

A które to te "złe" książki? Na potrzeby dzisiejszych rozważań zdefiniuję je jako książki posiadające wady, które powinny były zostać usunięte przed drukiem, czy też w obliczu zagęszczenia nieusuwalnych wad nienadające się do wydania. Nie chodzi tutaj o książki niszowe, kiczowate, niskich lotów. Takie książki są wydawane i niejednokrotnie znajdują szerokie grono czytelników, bywają bestsellerami. Nieskomplikowanie fabularne, kalki tematyczne i prosty język mogą być pozytywami i zapewnić sukces. Zatem w analogii odzieżowej nie chodzi o to, czy bluzki w panterkę są cacy czy be, a o to, czy kupując bluzkę nie trafimy na produkt z rozpruciami na szwach, jednym rękawem dłuższym od drugiego, albo z guzikami przyszytymi niekoniecznie na wysokości odpowiednich dziurek.

Wadami, które powinny zostać usunięte podczas redakcji książki są na przykład niepozamykane lub bezsensowne wątki, niekonsekwencje, błędy logiczne, błędy merytoryczne. Podczas korekty powinny zostać usunięte wszystkie literówki, błędy gramatyczne i ortograficzne (choć konieczność ich usuwania jest co najmniej kontrowersyjna), uchybienia stylistyczne, błędy szyku zdań.
Gdy autor nie radzi sobie z językiem polskim (redaktor musiałby "przełożyć" całość na poprawną i zrozumiałą polszczyznę) lub przerasta go fabuła czy nakreślanie postaci (redaktor musiałby wprowadzić własne rozwiązania fabularne i dopracować czy wręcz nadać jakiekolwiek cechy bohaterom), oznacza to tyle, że tekst powinien trafić do szuflady lub do kosza, a nie do drukarni.

Pewien bloger postanowił wydać "dzieło swojego życia". Ponieważ miał spore grono fanów, nie musiał ryzykować konfrontacji z wydawnictwami i krwiożerczymi redaktorami tamże zatrudnionymi. Wybrał self-publishing - sam założył wydawnictwo (planował kolejne tomy dzieła), sam się wydał. Od strony marketingowej przygotował się świetnie - intrygujące zapowiedzi, reklama tu i tam i koniecznie bukiet entuzjastycznych opinii od innych blogerów (również znanych, bo granie w tej samej lidze najwyraźniej wiąże się z barterem "przysługa za przysługę"). Książka okazała się totalną wydmuszką - bełkotem nie zawsze poprawnym gramatycznie i dziwactwem edytorskim z potężnymi marginesami, interliniami i ogromniastymi wyróżnieniami "złotych myśli". Tylko najwierniejsi i najbardziej bezkrytyczni fani wytrzymali ciężar "dzieła życia" i tak oto po ponad trzech latach od ukazania się książki opinie na lubimyczytac.pl nie pozostawiają złudzeń co do wartości tej pozycji, a autor zrezygnował z pomysłu publikacji kolejnych tomów. Zapewne przyczynił się do tego również fakt, że książka wydana we własnym wydawnictwie nie była sukcesem finansowym. Autor, który nazywany był jednym z najbardziej znanych i wpływowych blogerów w Polsce ma zaledwie 241 ocen książki we wspomnianym lubimyczytac.pl.

Self-publishing może być jednak dobrą metodą na wydanie własnej książki. Przykładem tego jest Radek Kotarski, który w taki sposób wydał swoją drugą książkę - poradnik Włam się do mózgu. Wcześniej zbudował własną markę, wydał pierwszą książkę (w wydawnictwie Znak Literanova), doskonale przygotował grunt pod sprzedaż poradnika, promował książkę naprawę intensywnie - jako osoba bardzo znana, produkująca program dla Telewizji Polskiej korzystał również z takich kanałów jak radio i właśnie telewizja. Ma liczne, niezbyt wymagające grono odbiorców, sprzedaje wysyłkowo, zarobił podobno kilka milionów. Swoją pierwszą książkę również wznowił już jako self-publisher. Na lubimyczytac.pl książka Włam się do mózgu zebrała 1168 ocen (i 3950 opinii - tu zalicza się oznaczenia "chcę przeczytać").

W wydawnictwie rodzinnym, czyli prawie self, wychodziły za początków gospodarki wolnorynkowej książki Joanny Chmielewskiej. Jednak wystarczy sięgnąć po któryś z tytułów wydanych w latach dziewięćdziesiątych, aby przekonać się, że wszystkie książki miały redaktora. Sama Chmielewska nie miała najmniejszych trudności z bezbłędnym pisaniem, ale i korekta musiała być solidna, bo nie udało mi się znaleźć przykładów literówek czy błędów składu.

A co może w skrajnych przypadkach oznaczać self-publishing dziś? A mniej więcej tyle, że autor sam jest sobie redaktorem i korektorem, czasem również odpowiada za stronę edytorską książki. Czasem redakcję powierza się krewnemu, powinowatemu lub przyjacielowi - zdecydowanie nie są to osoby bezstronne i mogące ocenić tekst w pełni obiektywnie. Drukarnia drukuje, bo autor płaci. Drukarze nie poprawiają przesłanych plików - jest jak jest.
Liczba wydanych w taki sposób ewidentnie nieudanych książek w stosunku do wielkości całego polskiego self-publishingu jest niestety bardzo duża. Kolejne koszmarki wydawnicze karmią żwawy, zdrowy i rumiany stereotyp, że "selfy" to literatura bezwartościowa.

Druga z dróg produkcji bubli to wydawnictwa typu vanity press. Nazwa pochodzi od angielskiego słowa vanity - próżność, bo też na próżności autora opiera się cały model biznesowy. I cóż znowu takiego, że próżny? - zapytacie. W końcu zazwyczaj przyjmujemy i akceptujemy ziarenko lub spory samorodek próżności u osoby pięknej, utalentowanej, takiej, która w określonej dziedzinie osiągnęła bardzo wysoki poziom kompetencji. Niestety w tym przypadku vanity w efekcie wydawniczym jakże często przyjmuje drugie z angielskich znaczeń lub nawiązuje do słynnego cytatu łacińskiego z Księgi Koheleta - Vanitas vanitatum et omnia vanitas - marność nad marnościami.

Kluczem do sukcesu wydawnictw vanity publikujących za pieniądze autora lub na zasadzie współfinansowania jest szybkość działania i utrwalanie swoistych legend miejskich na temat tradycyjnych wydawnictw o zazwyczaj wypracowanej już marce. Efektywne działanie polega na tym, że autor szybko otrzymuje informację zwrotną, która zawiera to, co najbardziej chciałby przeczytać lub usłyszeć. "Książka jest dobra/świetna/obiecująca". "Z przyjemnością wydamy". Trzeba naprawdę się postarać, aby wydawnictwo vanity skrytykowało książkę lub próbkę tekstu, a i tak krytyczna opinia zawiera zazwyczaj propozycję płatnej współpracy na polu redakcji. Skracając - wydamy praktycznie wszystko, trzeba się tylko dogadać, ile to będzie kosztowało.
Skąd wiadomo, że takie są praktyki? Eksperymenty przeprowadziło kilku pisarzy i blogerów. Wysyłali oni do wydawnictw vanity fantazyjne próbki cudotworów tekstowych i w większości przypadków otrzymywali propozycję współpracy, której podwaliną miało być wyłożenie przez nich kilku tysięcy na wydanie własnej, jakże obiecującej książki.

Czym wydawnictwa vanity kuszą młodych autorów, zwłaszcza tych pragnących wydać swój debiut literacki? Przede wszystkim stawiają się w opozycji do wydawnictw tradycyjnych (które poza organizacją procesu wydawniczego biorą na siebie również jego sfinansowanie) i podkreślają na przykład to, że już po pół roku możesz trzymać w ręku gotową książkę swojego autorstwa. Innym często powracającym motywem jest zaznaczanie swej otwartości na debiutantów, wiary w ich niewątpliwy talent i budowanie mitu, że w wydawnictwach tradycyjnych wydają wyłącznie krewni i znajomi Królika, że debiutant nie ma tam czego szukać (co jest nieprawdą - wystarczy sprawdzić, gdzie debiutowali współcześni twórcy, których książki zdobyły uznanie - czy to Wasze, czy też krytyków). Niektóre wydawnictwa vanity szły na całość i obiecywały na dzień dobry złote góry - sławę i pieniądze.

Jakie problemy z wydawnictwami vanity dostrzegają niektórzy twórcy, którzy zdecydowali się opowiedzieć o swoich doświadczeniach z tego typu wydawcą? W wydawnictwach vanity w oferowanych formach współpracy z autorem redakcja książki nie jest normą (są przypadki, że robiona jest wyłącznie korekta, są opcje dodatkowej opłaty za bliżej nieokreślony rodzaj redakcji). Jeżeli redaktor jest włączony w proces wydawniczy, to raczej na zasadzie lekko pogłębionej korekty lub usunięcia tylko najbardziej rażących niekonsekwencji i błędów. W vanity nie ma czasu ani woli ku temu, aby autor przerabiał całe akapity czy strony, aby przepisał postać lub usunął niepotrzebne wątki.

Kolejnym problemem są nakłady. Za kilka tysięcy złotych wydawnictwo proponuje zwykle kilkaset egzemplarzy książki o niezbyt dużej liczbie stron. Niektóre wydawnictwa informują autora, że stawiają na szybkie dodruki, że nakład to może być nawet dziesięć tysięcy egzemplarzy i oni poniosą koszt dodruków, ale za przedstawioną w wycenie kwotę wydrukują "na początek" (i zwykle koniec) egzemplarzy 300.
Równocześnie wydawnictwa te potrafią chwalić się rozległą siecią dystrybucji, tysiącami punktów sprzedaży i bibliotek, księgarniami online. Tu pojawia się intrygujące pytanie: jak zamierzają efektywnie rozdysponować 300 egzemplarzy książki na to mrowie punktów dystrybucji? Pozostaje ono bez odpowiedzi, bo w praktyce wygląda to tak, że wydrukowana we wspomnianym niskim nakładzie książka trafia w kilkudziesięciu egzemplarzach do autora, a pozostałe książki lądują w magazynach, skąd być może uda się je sprzedać przez internet, być może za pośrednictwem hurtowni Azymut (ale wówczas księgarze i biblioteki muszą wiedzieć o książce i po prostu ją zamawiać). W niektórych wydawnictwach po upływie określonego czasu autor odbiera paletę książek do własnej dyspozycji.
Ostatni z problemów to słaba promocja, która zwykle kończy się na rozesłaniu banalnej notki prasowej i kilku entuzjastycznych acz niewiele mówiących opiniach w serwisach czytelniczych, które zamieszczą tam pracownicy wydawnictwa.
Ten ostatni problem wielu autorów stara się rozwiązać tak, że po prostu biorą marketing w swoje ręce i sami przesyłają egzemplarze autorskie blogerom, recenzentom, do swoich lokalnych mediów i bibliotek. I tak - wydawnictwa vanity mają w swoich "stajniach" autorów, którzy odnieśli sukces i są dziś znaczącymi nazwiskami, o które czytelnicy dopytują w księgarniach i bibliotekach. Z moich obserwacji wynika, że są to właśnie osoby o dużym samozaparciu, talencie do marketingu, a tworzące najczęściej lekkie czytadła dla dość szerokiego grona odbiorców. Tak naprawdę takie osoby świetnie dałyby sobie radę również bez swojego "próżnego wydawcy".

Vanitowe (przez kilka lat działań takich wydawców na polskim rynku, słowo doczekało się już pierwszych spolszczeń) książki również zdążyły zyskać opinię "gorszego sortu". Częściowo słusznie, bo wielu autorów po prostu wierzy w zapewnienia wydawcy o tym, że są świetni lecz nierozumiani i niedocenieni, wielu bardzo pragnie wydania własnej książki, ale dodatkowe 3 tysiące złotych za redakcję przekraczają już ich możliwości finansowe, wielu jest silnie przywiązanych do własnego tekstu i ingerencję redaktora odebrałoby jako zamach i zbrodnię, a nie jako szlif. I tak oto na rynku pojawia się klasyczna grafomania, marne popłuczyny obyczajówki, fantasy, kryminału, horroru, dziwactwa z błędami, rozłażącą się fabułą, rwanymi wątkami.

Czy niedobre książki mogą być zabawne? W pewnym stopniu tak. Czasem osobliwy styl, błędy logiczne i niedoróbki korektorskie wywołują uśmiech, bo autorowi niezamierzenie udaje się napisać coś w rodzaju dowcipu opartego na grze słownej, absurdzie czy samozaprzeczeniu. Efekt ten ma jednak taką właściwość, że szybko zaczyna nużyć i po kilku stronach czuje się przesyt.

Czy niedobre książki mogą szkodzić? Czytelnikowi raczej nie. Jeżeli sięga się po książkę, aby zaspokoić potrzebę rozrywki, relaksu, to poczucie straconego czasu nie będzie bolesne. Ot - trochę się czytelnik rozezna w "kosmosie" autora, może nieco przerazi, może uśmiechnie. Może doczytać do końca, może odłożyć po przyjęciu dawki uznanej za wystarczającą. Ubytek w portfelu też nie będzie dramatyczny, bo książki zazwyczaj nie są bardzo drogie. Ale przecież kupienie butelki dobrego alkoholu za taką samą kwotę i stłuczenie jej na schodach powoduje żal, więc może i wydatek na nieznośną książkę również?

Komu i czemu zatem szkodzą złe książki? Najbardziej szkodzą autorom, którzy w ten sposób mogą zaprzepaścić szansę na wydanie w przyszłości czegoś lepszego i przebicie się na rynku z nowym tytułem. Czytelnicy bywają pamiętliwi, opinie o wcześniejszej nieudanej książce pozostaną w sieci. Złe książki szkodzą również rynkowi wydawniczemu. W 2017 roku (2018 nie został jeszcze podsumowany) w Polsce wydano rekordowo wysoką liczbę tytułów - 36 tysięcy, a łączny nakład i sprzedaż wcale nie gonią za rekordami. Przychody ze sprzedaży wręcz odwrotnie - spadają. Co to oznacza? Że pojawia się mnóstwo nowych tytułów wydanych w nakładach 150 - 300 - 500 egzemplarzy, które są praktycznie niesprzedawalne. Za to w nawale nowości coraz trudniej wyłowić coś ciekawego. Czytelnicy okazjonalni całkowicie rezygnują z zakupu książek lub kupują absolutne hity sprzedażowe lądujące w dyskontach - wznowienia stuprocentowych pewniaków literackich i czasem książki celebrytów, które mają potężną promocję i oprawę medialną.

100 nowych polskich tytułów dziennie to liczba oszałamiająca. Tyle książek konsumują najbardziej aktywni czytelnicy w rok, czytający sporo w dwa lata, a statystycznemu Polakowi nie wystarczyłoby życia na przeczytanie tego dziennego "urobku". Trudno się dziwić czytelnikom, że poszukując ciekawych i pozbawionych dyskwalifikujących wad lektur zaczynają stosować pewne metody wstępnego odsiewu.
Coraz częściej pojawiają się stwierdzenia "nie czytam vanitów", "nigdy więcej nie sięgnę po selfa". Świadczy to o tym, że akcja wywołała reakcję. Czytelnikom szkoda czasu na szukanie złotego pierścionka na pięciu kilometrach plaży. Nie wierzą już w pierwsze entuzjastyczne wpisy w portalach czytelniczych, uczą się nie reagować na kiepsko szyte zabiegi marketingowe.

– Kup pan książkę!
– A idź mi panie z takim tym.


Post powstał w ramach Tematów Tygodnia #63 i nawiązuje do tematu 1. Masaru emoto - "Opublikował kilkanaście książek, a większość z nich stała się bestsellerami".
Wykorzystano grafikę Pixabay License - darmowe do użytku komercyjnego, nie wymagają przypisania.


Pierwotnie opublikowano na Blog Bowess. Blog na Steem napędzany przez DBLOG.

Sort:  

Świetny artykuł, czyta się jednym tchem. Nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak wydawnictwa vanity. Myślałem, że problem ten dotyczy tylko wersji elektronicznych, gdzie każdy może wydać sobie e-booka, i niejeden bloger to robi, często blogerzy z gatunku "coach".

Co do Kotarskiego, myślę, że innym pozytywnym przykładem blogera który wydał książkę jest autor "Finansowego Ninja". Nie pamiętam teraz nazwiska, ale zdaje się że książka jest wydana profesjonalnie. Choć nie jest to beletrystyka, rzecz jasna.

Dziękuję! Cieszę się, że udało mi się przedstawić coś nowego. Temat ten powraca od lat, ale poruszany jest głównie w internetowych niszach czytelników i autorów. Chyba tylko dwa razy o wydawnictwach vanity napisały duże ogólnopolskie czasopisma. Jedno bardzo krytycznie, drugie pozytywnie (choć myląc vanity z self).

Tak - Michał Szafrański podobno ze sprzedaży (również własna dystrybucja) osiągnął również milionowe przychody (spotkałam się z informacją, że są to 2 miliony). Jednak jego inwestycja w książkę była naprawdę znacząca - spotkałam się z informacjami, że zainwestował w cały proces wydawniczy około 100 tysięcy złotych. Faktem jest, że sam aktywnie promuje tytuł, rozsyła darmowe egzemplarze do bibliotek publicznych (jeśli do wszystkich, to jest to prawie 8 tysięcy placówek). Akurat wtedy, gdy dystrybuował w ten sposób książkę, pracowałam w małej bibliotece publicznej, miasteczko niewielkie, a jednak nawet do tak małej miejscowości przekazał egzemplarz. Ma to sens, bo jest to taki rodzaj poradnika, który jeżeli spodoba się czytelnikowi, to zostanie zakupiony na własność - rozdziałów jest wiele, zainteresowana osoba może zechcieć wracać do poszczególnych porad i informacji. Czy duże było zainteresowanie czytelników? Niestety nie. O książkę zapytał dosłownie jeden pan. Było to na fali promocji tytułu w telewizji.
To są dwa (Szafrański i Kotarski) chyba najbardziej znane przykłady wydania książki self z sukcesem. Książki są wydane dobrze - z redakcją i korektą, z ładnymi okładkami, edytorsko - porządnie, choć dla mnie jest to estetyka dość dyskusyjna (szczególnie mam tu na myśli Finansowego ninję). Jednak tak jak zaznaczyłeś trzeba mieć na uwadze, że poradniki te to nie jest beletrystyka - to dobrze dopracowane produkty, skrojone na miarę odbiorców obu twórców. Czy są to wydawnictwa o unikalnych walorach, przekazujące coś nowego? Nie - absolutnie nie. Szafrański poszedł sprawdzonym szlakiem - książki o tym jak być bogatym rzeczywiście pozwalają się wzbogacić (wiadomo, że na pewno jednej osobie - autorowi). Kotarski dostosował tematykę poradnika do swojego wizeruku popularyzatora nauki i faktu, że jego odbiorcami są w dużej mierze uczniowie, którzy też chcieliby być "tacy mądrzy" jak ich idol. Do tego zabieg nauczenia się podstaw języka w pół roku dzięki niezawodnym poradom opisanym w książce. Pomysłowe i sprytne - po prostu spójna koncepcja marketingowa.

Ja właśnie wypożyczałem jego książkę z biblioteki i prawda, to idealny przykład książki która zachęca by mieć ją na własność, jeśli komuś taki poradnik się spodoba. U mnie akurat były kolejki, tygodniami czekałem aż egzemplarz będzie dostępny do wypożyczenia. Panie bibliotekarki też mi mówiły, że jest ogromne zainteresowanie. Choć to nie było małe miasteczko, pewnie dlatego.

Szafrański poszedł sprawdzonym szlakiem - książki o tym jak być bogatym rzeczywiście pozwalają się wzbogacić (wiadomo, że na pewno jednej osobie - autorowi).

Dokładnie. Stary dobry kawał, o zamawianej drogą wysyłkową książce "jak zarobić milion", kosztującej jednego dolara. Książka w środku ma tylko jedną stronę, z wydrukowanym zdaniem napisz książkę o tym jak zarobić milion i sprzedaj milion jej egzemplarzy, po dolarze każdy. (pomijam koszta druku, wysyłki, podatki etc. bo to zepsuło by kawał, ale nie byłbym sobą, gdybym o tym nie napisał w nawiasie :>)

Może to tylko taki przelicznik - że jedna osoba na 2 tysiące chciała przeczytać. Zważywszy na liczebność populacji Polski jest to bardzo dobry potencjał tytułu.
Kawał śmieszy, bo ma w sobie ogromny ładunek prawdy. :)

Przyjemnie się czytało. Ja kupując książki nie zwracam uwagi na to jak została dana książka wydana. Bardzo dobrze, że są takie strony jak lubimyczytać bo dzięki temu przed zakupem można spojrzeć na oceny książki. Dodam, że raczej nie jestem zbyt wymagającym czytelnikiem i często szukam po prostu przydatnej, inspirującej dla mnie treści. Ostatnio skończyłam czytać ,,Co nas nie zabije" Scott Carney, a teraz czekam na książkę ,,Jak zostać panią swojego czasu. Zarządzanie czasem dla kobiet" Ola Budzyńska i jest to chyba książka "gorszego sortu" bo nie ma jej w księgarniach a była dostępna tylko za pośrednictwem strony autorki (taki mój prezent dla siebie samej na dzień kobiet). Dzięki za ciekawy artykuł!

Serwisy czytelnicze to naprawdę dobra rzecz. Fakt - są tam i opinie zawyżone (może sponsorowane, może pisane na zasadzie wzajemnego słodzenia), ale oliwa zawsze na wierzch wypłynie.

Zdecydowana większość czytelników sięga po książki dla relaksu, dlatego literatura łatwa i przyjemna jest tak pożądana. Ważne, żeby była wydana z szacunkiem dla odbiorcy - bez błędów, po należytej redakcji i korekcie, złożona tak, żeby czytanie nie było męczące.

Ola Budzyńska wydała się sama. W przypadku poradnika wydanego przez osobę, która zbudowała grupę odbiorców (jak Kotarski i Szafrański) jest to bardzo dobry pomysł. Co ciekawe autorzy ci podchodzą do sprawy profesonalnie i wydają po prostu dobrze - myślę, że wynika to z szacunku dla odbiorcy i chęci utrzymania widzów lub czytelników. Jest to uczciwe i dobrze świadczy o tych twórcach. :)

I ja też nie zwracam zwykle uwagi na wydawcę. Jednak zdecydowana większość moich lektur to książki wypożyczane z biblioteki. Na drugim miejscu są zakupy, ale dokonywane w stacjonarnych księgarniach - aby zdecydować o wyborze muszę przed zakupem przeczytać fragment. Trzecia droga to zakupy w antykwariatach wysyłkowych, ale tam zwykle kupuję książki, które już kiedyś przeczytałam. Zatem mam niewielką (bliską zeru) szansę trafić na produkty vanity. Raczej nie mam również okazji ich dyskryminować, bo chętnie zakupiłabym taki tytuł, ale warunek jest jeden - musiałby mi polecić ktoś, o kim wiem, że ma zbliżony do mojego gust czytelniczy.

"Podczas korekty powinny zostać usunięte wszystkie literówki, błędy gramatyczne i ortograficzne (choć konieczność ich usuwania jest co najmniej kontrowersyjna")

hahaha, cudowne! :D

tak sie zastanawiam..
żyjemy w świecie kiczu, tandety i miernego gustu. skoro część ludzkości wybiera poszarpane dżinsy i poprute swetry, bo tak lubi..?
to może i czytanie grafomaństwa jest lepsze niż nie-czytanie niczego?
nie naprawimy ludziom gustu. jeśli chcą sięgać po gnioty, to niech sięgają.
takie np. harlekiny.
gdyby nie one, pewien sektor społeczeństwa nie przeczytałaby pewnie żadnej książki. choć jakich lotów są te dzieła, i czy wątki w tych powiesciach są profesjonalnie dokończone (oraz gdzie one kończą (hyhy)), to już inna sprawa :D

rzeczywistym problemem jest tu (wg.mnie) oszukiwanie ambitniejszego czytelnika. smucą te podkręcane, opłacone recenzje, nadmuchana promocja, itd.
podobny temat dotyczy tez kinematografii; dlatego osobiście nie czytam już review filmów, bo wielokrotnie się rozczarowałam, albo przekonałam, że mam zupełnie inny gust od większości, (mylenie gatunków, nazywanie komediami dramatów, to już w ogóle porażka)

wspaniale było przeczytać o tych meandrach zaplecza wydawniczego. dogłębny, ciekawy i zabawny tekst :)

Dziękuję!

Próbowałam oddzielić dyskusję o gniotach i tandecie, ale tak naprawdę nie ma ostrej granicy. Tak jak piszesz - czy aby na pewno w romansidle rozgrywającym się w środowisku lekarskim pisarka domknęła wątki? :)
Zgadzam się, że literatura prosta ma odbiorców i wyeliminowanie jej na przykład z bibliotek publicznych odcięłoby pewną grupę czytelników od jedynych interesujących ich na ten moment treści. Drugie prawo Ranganathana mówi zresztą "Daj każdemu czytelnikowi odpowiednią dla niego książkę" ("Every person his or her book"). Co ciekawe i ten motyw również wykorzystują wydawnictwa vanity troszeczkę tylko odwracając kota (może nie ogonem, ale powiedzmy lewą tylną łapką) - otóż chętnie stosują taki chwyt, że to nie wydawcy, nie redaktorowi, nawet nie do końca samemu autorowi oceniać książkę, że tylko czytelnicy tej oceny mogą dokonać. Zatem zapłać, wydaj i licz na pozytywny odbiór swojej niezredagowanej i kiepsko skorygowanej surowej książki.
Oczywiście to, że tylko czytelnicy mogą ocenić książkę nie jest prawdą. Doświadczeni redaktorzy natychmiast wychwytują potencjalną perełkę sprzedaży - i jak najbardziej może to być "bluzka w tęczową panterkę". Oni potrafią takie bluzki ocenić, bo znają je doskonale, bo to jest żywy pieniądz dla ich pracodawcy. Więc jeżeli ktoś napisał powieść lotów takich, że trze podwoziem o trawniki, jest płytka, trochę tandetna, ale przy tym ma to "coś", czego pragną czytelnicy, to na pewno tradycyjny wydawca nie wypuści z rąk takiej okazji. Jeżeli nie ma "czegoś", to pozostają słodkie słówka wydawców vanity.

Zabiegi marketingowe (również te nieuczciwe) to właściwie materiał na osobny wpis. Zjawisko jest niejako równoległe do tematu tego posta. Dlaczego? A dlatego, że dęty PR, opłacone recenzje, gwiazdki w serwisach z "zaprzyjaźnionych" kont lub wręcz z kont na taką okazję utworzonych to działania praktykowane i dla książek popularnych autorów (nawet gwiazd sprzedażowych), i dla debiutantów w tradycyjnych wydawnictwach, i dla selfów, i dla tytułów vanity. Peany wypisywane na czwartej stronie okładki to już norma.
Cudactwa typu 365 dni to już w ogóle cała machina promocyjna. "Polski Grey" rzekomo sprzedał się w ponad 50 tysiącach egzemplarzy w kwartał (czy to nie jest również kłamstwo nakręcające zainteresowanie tytułem?). Potencjalny hit zwęszyło wydawnictwo Edipresse (wydają również popularne czasopisma dla kobiet, ksiażki celebrytów, kupują prawa do zagranicznych romansideł) i promocja poszła na całego. Pomogła w tym sama autorka, która szybciutko rzuciła się w wir celebryckiego życia, rozebrała dla "Playboya", udzielała wywiadów i została bohaterką serwisów plotkarskich. Zapowiedziano od razu, że powstaną kolejne tomy (drugi już wydano). Teraz zainteresowanie książką jest podtrzymywane doniesieniami o tym, że powstanie film.
Chcieć to móc. :P
O tym, że król jest nagi świadczą jednak opinie czytelników - sprzedaż raczej nie będzie już rosła, bo poza opiniami "sztabu sprzedaży" pojawiły się recenzje i opinie niezależne. Książka jest ewidentnie kupką siana. I ciekawostka - redaktorem był podobno ojciec autorki. :)

Kawał solidnego artykułu, przyznam się bez bicia, że nie dałem o 2 w nocy rady doczytać do końca. :)

!tipuvote hide

You got a 9.44% upvote from @ocdb courtesy of @bowess! :)


Discord channel for more information.@ocdb is a non-profit bidbot for whitelisted Steemians, current max bid is 60 SBD and the equivalent amount in STEEM. Check our website https://thegoodwhales.io/ for the whitelist, queue and delegation info. Join our

ocd-witness through SteemConnect or on the Steemit Witnesses page. :)If you like what @ocd does, consider voting for

Congratulations @bowess! You received a personal award!

DrugWars Early Access
Thank you for taking part in the early access of Drugwars.

You can view your badges on your Steem Board and compare to others on the Steem Ranking

Do not miss the last post from @steemitboard:

Are you a DrugWars early adopter? Benvenuto in famiglia!
Vote for @Steemitboard as a witness to get one more award and increased upvotes!