Przez ostatni miesiąc ludzie, którzy teraz wypełniali salę rozpraw, byli przygotowywani przez prasę na to, że zobaczą człowieka, który jest chciwym wrogiem społeczeństwa. Zamiast tego ujrzeli człowieka, który wynalazł metal Reardena. Powstał na wezwanie sędziów. Miał szary garnitur, jasnoniebieskie oczy i jasne włosy — ale to nie barwy sprawiały, że jego postać wydawała się lodowato nieskazitelna, lecz fakt, iż garnitur miał w sobie kosztowną prostotę, z którą rzadko się w owych czasach obnoszono; należał do ascetycznego luksusu biura wielkiej korporacji, a postawa jego właściciela pochodziła z cywilizowanej epoki i nie pasowała do tego miejsca. Zebrani wiedzieli z gazet, że ten człowiek jest wcieleniem zła, członkiem wyklętej kasty bezwzględnych bogaczy, więc — jako że sławili cnotę czystości, po czym pędzili na film reklamowany przez plakaty przedstawiające półnagą kobietę — przybyli tu, by mu się przyjrzeć: zło przynajmniej nie miało w sobie tej jałowej beznadziei banału, w który nikt nie wierzył i którego nikt nie śmiał kwestionować. Patrzyli na niego bez podziwu —już dawno zatracili zdolność do takiego uczucia —jedynie z ciekawością i mglistym poczuciem buntu przeciwko tym, którzy im powiedzieli, że mają obowiązek go nienawidzić. Kilka lat wcześniej szydziliby z jego pewności siebie i obnoszenia się z bogactwem. Tego dnia jednak szare niebo za oknami sali rozpraw zapowiadało pierwszą śnieżycę długiej, mroźnej zimy; wyczerpywały się ostatnie źródła ropy w kraju, a kopalnie węgla nie potrafiły sprostać histerii związanej z gromadzeniem zapasów na zimę. Zebrani na sali pamiętali, że to właśnie ten proces pozbawił ich usług Kena Danaggera. Szerzyła się plotka, że produkcja Danagger Coal Company znacznie spadła w ciągu jednego miesiąca. Gazety twierdziły, że jest to stan chwilowy, spowodowany reorganizacją, którą rozpoczął kuzyn Danaggera po przejęciu firmy. W zeszłym tygodniu na pierwszych stronach gazet pojawiły się opowieści o katastrofie na placu budowy nowego osiedla mieszkaniowego: wadliwe stalowe dźwigary załamały się, zabijając czterech robotników. W gazetach nie wspomniano o tym, ale wszyscy wiedzieli, że stal została wyprodukowana przez Orren Boyle Associated Steel. Siedzieli w sali rozpraw w niezręcznej ciszy, patrząc na wysoką, szarą sylwetkę nie z nadzieją — tracili już zdolność do odczuwania nadziei — lecz z beznamiętną neutralnością, z ledwo dostrzegalnym śladem znaku zapytania. Znak zapytania widniał na wszystkich szlachetnych hasłach, którymi od lat ich karmiono. Gazety wykrzykiwały, że przyczyną kłopotów, w jakich znalazł się kraj, jest — co demonstruje niniejszy przykład — samolubna chciwość bogatych przemysłowców; że to właśnie ludzie pokroju Hanka Reardena są odpowiedzialni za malejącą produkcję żywności, spadającą temperaturę i pękające dachy; że gdyby nie ludzie, którzy łamią przepisy i mieszają szyki rządowi, kraj dawno już wyszedłby z kryzysu, i że ludziom pokroju Hanka Reardena chodzi wyłącznie o osobisty zysk. Tego ostatniego nie wyjaśniano, jak gdyby było oczywiste, że słowa „osobisty zysk” są synonimem najstraszliwszego zła. Publiczność pamiętała, że niecałe dwa lata wcześniej te same gazety wykrzykiwały, iż powinno się zakazać produkcji metalu Reardena, bo jego producent przez swoją chciwość stwarza zagrożenie dla życia ludzkiego. Pamiętała, że ten człowiek w szarym garniturze jechał w kabinie pierwszej lokomotywy, jaka wyruszyła w trasę po szynach z jego metalu, i że teraz sądzi się go za zbrodniczą chęć wydarcia społeczeństwu partii metalu, który wcześniej mu zaoferował, kierując się równie zbrodniczą chciwością. Zgodnie z procedurą ustanowioną przez rozporządzenia tego rodzaju spraw nie rozstrzygała ława przysięgłych, lecz zespół trzech sędziów mianowanych przez Biuro Planowania Gospodarczego i Zasobów Krajowych. Miało się to odbywać w sposób nieoficjalny i demokratyczny. Wyniesiono więc ze starej sali rozpraw w Filadelfii ławę sędziowską, zastępując ją stołem ustawionym na drewnianej platformie. Sala wyglądała dzięki temu, jakby odbywał się w niej wykład dla osób opóźnionych w rozwoju. Jeden z sędziów, występujący jako prokurator, odczytał akt oskarżenia. — Może pan teraz wygłosić oświadczenie w swojej obronie — obwieścił. Stojąc twarzą do platformy, Rearden odpowiedział bardzo wyraźnym, pozbawionym modulacji głosem: — Nie mam nic do powiedzenia. — A zatem... — Sędzia zająknął się; nie oczekiwał, że pójdzie tak łatwo. — A zatem zdaje się pan na łaskę sądu? — Czy mamy rozumieć, że skoro społeczeństwo uważa za konieczne ograniczyć pańskie zyski, nie uznaje pan jego prawa do tego? — Ależ skąd, uznaję. Społeczeństwo może ograniczyć moje zyski w każdej chwili — przestając kupować mój produkt. — Mam na myśli... inne metody. — Każda inna metoda ograniczania zysku jest metodą grabieżcy — i tylko tak mogę ją traktować. — Panie Rearden, to chyba nie jest dobra linia obrony. — Powiedziałem już, że nie zamierzam się bronić. — Ależ to niesłychane! Czy zdaje pan sobie sprawę z powagi oskarżenia? — Nie zastanawiam się nad tym. — Czy zdaje pan sobie sprawę z możliwych konsekwencji swojej postawy? — W pełni. — Sąd uważa, że fakty przedstawione przez oskarżenie nie upoważniają go do pobłażliwości. Czy zdaje pan sobie sprawę, że mamy prawo wymierzyć panu niezmiernie surową karę? — Proszę bardzo? — Słucham? — Wymierzcie ją. Trzej sędziowie popatrzeli na siebie, po czym ich rzecznik ponownie zwrócił się do Reardena. — To bezprecedensowe — rzekł. — To zupełnie nietypowe — dodał drugi sędzia. — Prawo wymaga, by wygłosił pan mowę obronną. W przeciwnym razie musi pan oświadczyć, że zdaje się na łaskę sądu. — Nie. — Ależ musi pan! — Chce pan powiedzieć, że mam to zrobić z własnej woli? — Tak. — Nic z tych rzeczy. — Ale prawo wymaga, by strona pozwanego była reprezentowana w protokole! — Chce pan przez to powiedzieć, że bez mojej pomocy procedura nie będzie zgodna z prawem? — No, nie... tak... to znaczy, protokół będzie niepełny. — Nie pomogę wam. Trzeci i najmłodszy sędzia, występujący jako oskarżyciel, wykrzyknął niecierpliwie: — To żałosne i niesprawiedliwe! Chce pan, żeby wyglądało na to, że człowiek o pańskiej pozycji został skazany bez... — Umilkł. Gdzieś w głębi sali rozległ się przeciągły gwizd. — Chcę — rzekł z powagą Rearden — by niniejsza procedura wyglądała dokładnie na to, czym jest. Jeśli potrzebujecie mojej pomocy, by to ukryć — nie udzielę jej wam. — Ależ my właśnie dajemy panu szansę obrony, a pan ją odrzuca! — Nie pomogę wam w udawaniu, że mam jakąś szansę. Nie pomogę wam zachować pozorów działania zgodnego z prawem tam, gdzie nie uznaje się żadnych praw. Nie pomogę wam zachować pozorów racjonalności, biorąc udział w debacie, w której ostatecznym argumentem jest karabin. Nie pomogę wam udawać, że wymierzacie sprawiedliwość. — Ale prawo obliguje pana do dobrowolnej obrony! Gdzieś w głębi sali rozległ się śmiech. — W tym właśnie leży słabość waszej teorii, panowie — rzekł z powagą Rearden — a ja nie pomogę wam poradzić sobie z nią. Jeśli decydujecie się używać wobec ludzi przymusu, czyńcie to. Odkryjecie jednak, że dobrowolna współpraca ofiar jest wam o wiele bardziej niezbędna, niż w tej chwili sądzicie. A wasze ofiary powinny odkryć, że to ich zgoda — której nie możecie wymusić — umożliwia wam istnienie. Będę konsekwentny i podporządkuję się wam w sposób, jakiego żądacie. Zrobię wszystko, czego zażądacie — pod lufą karabinu. Jeśli skażecie mnie na więzienie, będziecie musieli przysłać uzbrojonych ludzi, by mnie tam powlekli — sam nie ruszę się z miejsca. Jeśli skażecie mnie na grzywnę, będziecie musieli zabrać mi siłą moją własność — sam jej nie oddam. Jeśli uważacie, że macie prawo mnie zmuszać, otwarcie używajcie broni. Nie pomogę wam zakamuflować charakteru waszych działań. Najstarszy sędzia przechylił się przez stół i rzekł z lekką drwiną: — Mówi pan, jakby walczył o jakąś zasadę, panie Rearden, ale przecież tak naprawdę walczy pan tylko o swoją własność, prawda? — Oczywiście. Walczę o swoją własność. A czy pan wie, jaka zasada się za tym kryje? — Robi pan z siebie orędownika wolności, a chodzi panu jedynie o wolność robienia pieniędzy. — Oczywiście. Wszystko, czego pragnę, to wolność robienia pieniędzy. A czy pan wie, jaka wolność się za tym kryje? — Panie Rearden, chyba nie chce pan wzbudzić swoją postawą nieporozumień. Nie chce pan potwierdzić szeroko rozpowszechnionego mniemania, iż jest pan człowiekiem pozbawionym sumienia społecznego, nie troszczącym się o dobro innych i dbającym jedynie o osobisty zysk. — Pracuję wyłącznie dla osobistego zysku. Zarabiam. W szeptach, które odezwały się w tłumie, nie było oburzenia, lecz zdumienie. Sędziowie milczeli. Rearden kontynuował spokojnie: — Nie, nie chcę wzbudzić moją postawą nieporozumień. Z radością przedstawię swoje stanowisko. Całkowicie się zgadzam z faktami, które przytaczają na mój temat gazety. Z faktami — ale nie z ich oceną. Pracuję wyłącznie dla osobistego zysku. Czerpię go ze sprzedaży ludziom potrzebnego im towaru, za który chcą i mogą zapłacić. Nie wytwarzam go dla nich własnym kosztem, a oni nie kupują go dla mnie swoim kosztem. Nie poświęcam własnych interesów na ich korzyść, a oni nie poświęcają swoich na moją. Prowadzimy interesy jak równy z równym, za obopólną zgodą i dla obopólnej korzyści — i jestem dumny z każdego grosza, jaki w ten sposób zarobiłem. Jestem bogaty i dumny z każdego grosza, jaki posiadam. Zbiłem fortunę własnym wysiłkiem, dzięki wolnej wymianie i za zgodą każdego człowieka, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia — od pracodawców, którzy mnie zatrudniali, gdy zaczynałem, poprzez tych, którzy teraz dla mnie pracują, po moich klientów. Odpowiem na wszystkie pytania, które boicie się otwarcie mi zadać. Czy zamierzam płacić moim pracownikom więcej, niż warte są dla mnie ich usługi? Nie. Czy zamierzam sprzedawać swój produkt po cenie niższej, niż moi klienci są gotowi za niego zapłacić? Nie. Czy zamierzam sprzedawać go ze stratą albo oddawać za darmo? Nie. Jeśli to jest złe, róbcie ze mną, co I chcecie, na swoich zasadach. Moje przedstawiłem. Zarabiam na życie, tak, jak musi to czynić każdy uczciwy człowiek. Odmawiam poczytania za winę faktu swojego istnienia i faktu, że muszę pracować, by na nie zarobić. Odmawiam poczytania za winę faktu, że potrafię to robić i że robię to i dobrze. Odmawiam poczytania za winę faktu, iż robię to lepiej niż większość ludzi — faktu, iż moja praca warta jest więcej niż praca moich konkurentów i że jest więcej ludzi gotowych mi płacić. Nie zamierzam przepraszać za swój talent, za swój sukces ani za swoje pieniądze. Jeśli to jest złe, ograbcie mnie. Jeśli społeczeństwo uważa, że szkodzi to jego interesom, niech mnie zniszczy. Taki jest mój kodeks — i nie uznaję żadnego innego. Mógłbym wam powiedzieć, że zrobiłem dla innych więcej dobrego, niż wy moglibyście dokonać w najśmielszych marzeniach — ale nie powiem tego, bo nie muszę się posługiwać pojęciem cudzego dobra, by usankcjonować swoje prawo do istnienia, ani też nie uważam cudzego dobra za usprawiedliwienie przejęcia mojej własności ani zniszczenia mi życia. Nie powiem, że celem mojej pracy było dobro innych — było nim moje własne dobro i gardzę ludźmi, którzy poświęcają swoje. Mógłbym wam powiedzieć, że nie służycie dobru publicznemu — że nie można osiągnąć niczyjego dobra poprzez poświęcenie kogoś innego — że gwałcąc prawa jednego człowieka, gwałcicie prawa wszystkich, a społeczeństwo złożone z istot pozbawionych praw jest skazane na zniszczenie. Mógłbym wam powiedzieć, że nie osiągniecie nic poza totalnym spustoszeniem — jak każdy grabieżca, któremu skończyły się ofiary. Mógłbym to powiedzieć, ale nie powiem. Nie rzucam bowiem wyzwania waszym praktykom, lecz waszym aksjomatom moralnym. Gdyby prawdą było, że ludzie mogą osiągnąć dobro poprzez składanie ofiar z innych ludzi i poproszono by mnie o poświęcenie się dla dobra stworzeń, które chcą przetrwać kosztem mojej krwi, gdyby mnie poproszono, abym służył interesom społeczeństwa, a te interesy nie byłyby moimi, nie brałyby ich pod uwagę i byłyby z nimi sprzeczne, odmówiłbym. Odrzuciłbym to jako najbardziej godne potępienia zło, walczyłbym z tym na wszelkie dostępne mi sposoby, walczyłbym z całą ludzkością o choćby jedną minutę swojego życia, z pełnym przekonaniem, że moja sprawa jest słuszna i że żywa istota ma prawo do istnienia. Nie chcę żadnych nieporozumień. Jeśli tak zwane społeczeństwo uważa, że jego dobro wymaga ofiar, mogę tylko powiedzieć: do diabła ze społeczeństwem, ja nie wezmę w tym udziału! Tłum wybuchł aplauzem. Rearden odwrócił się, bardziej zdumiony niż sędziowie. Widział roześmiane, dziko podniecone twarze błagające o pomoc, milczącą rozpacz, która teraz wyrwała się na wolność, gniew i oburzenie równe jego własnym, znajdujące ujście w szaleństwie wiwatów; patrzył na twarze przepełnione podziwem i nadzieją. Pomiędzy nimi można było dostrzec twarze młodzieńców o obwisłych wargach i niechlujnych dziewcząt, z gatunku tych, którzy kwitują gwizdami każde pojawienie się biznesmena w kronice filmowej. Nie przystępowali jednak do kontrataku. Milczeli. Kiedy spoglądał na tłum, ludzie ujrzeli w jego twarzy coś, czego nie zdołały wywołać groźby sędziów — pierwsze oznaki emocji. Dopiero po dłuższej chwili usłyszeli wściekłe bicie młotka o stół i wrzask jednego z sędziów: — ...bo każę opróżnić salę! Odwracając się z powrotem do stołu, Rearden zahaczył wzrokiem o trybunę dla gości. Na moment — tak krótki, że dostrzegalny tylko dla niej — zatrzymał spojrzenie na twarzy Dagny, jakby chciał powiedzieć: „To działa”. Wydawała się spokojna; tylko jej oczy były jakby za duże w stosunku do reszty twarzy. Eddie Willers uśmiechał się tym rodzajem uśmiechu, którym mężczyzna zastępuje łzy. Pan Mowen wydawał się oszołomiony. Paul Larkin miał wzrok utkwiony w podłodze. Twarz Bertrama Scuddera nie wyrażała nic; podobnie twarz Lillian. Ta ostatnia siedziała na brzegu ławki, założywszy nogę na nogę, w szalu z norek ciągnącym się od prawego ramienia po lewe biodro; siedziała nieruchomo, patrząc na Reardena. Z mętliku miotających nim uczuć zdołał wyłowić odrobinę żalu i tęsknoty. Od początku sesji rozglądał się za pewną twarzą, mając nadzieję, że ją ujrzy, i pragnąc tego bardziej niż obecności na sali kogokolwiek innego. Francisco d’Anconia nie przybył jednak na rozprawę. — Panie Rearden — rzekł najstarszy sędzia, uśmiechając się przyjaźnie, z wymówką, i rozkładając ręce — z żalem stwierdzamy, że kompletnie nas pan nie zrozumiał. W tym cały kłopot — biznesmeni odmawiają nam swego zaufania i przyjaźni. Wydają się sądzić, że jesteśmy ich wrogami. Dlaczego mówi pan o składaniu ofiar z ludzi? Dlaczego posuwa się pan do takich skrajności? Nie mamy zamiaru przejmować pańskiej własności ani niszczyć panu życia. Nie sądzę, byśmy szkodzili pańskim interesom. Jesteśmy w pełni świadomi pańskich wybitnych osiągnięć. Naszym celem było jedynie zrównoważenie obciążeń społecznych i powszechna sprawiedliwość. To przesłuchanie właściwie nie było pomyślane jako rozprawa, lecz jako przyjacielska dyskusja mająca na celu uzyskanie obustronnego porozumienia i współpracy. — Nie współpracuję, gdy trzyma się mnie na muszce karabinu. — Po co mówić o karabinach? Sprawa nie jest dość poważna, by dawać podstawy do takich skojarzeń. Mamy pełną świadomość faktu, że głównym winnym jest pan Danagger, który był prowodyrem tego wykroczenia, wywarł na pana presję i swoją ucieczką przyznał się do winy. — Nie. Uczyniliśmy to na mocy dwustronnego, dobrowolnego porozumienia. — Panie Rearden — rzekł drugi sędzia — być może nie podziela pan części naszych poglądów, musimy jednak pamiętać, że w gruncie rzeczy wszyscy dążymy do tego samego celu. Jest nim dobro ludzi. Zdajemy sobie sprawę, że do zlekceważenia szczegółów prawnych skłoniła pana krytyczna sytuacja kopalń węgla i kluczowe znaczenie paliwa dla dobra publicznego. — Nie. Skłoniła mnie do tego chęć zysku i osobisty interes. Ocenę wpływu mojego czynu na kopalnie węgla i dobro publiczne pozostawiam wam. Nie tym się kierowałem. Pan Mowen rozglądał się dookoła w oszołomieniu. — Czy oni powariowali? — szepnął do Paula Larkina. — Och, zamknij się! — ofuknął go Larkin. — Jestem pewien, panie Rearden — rzekł najstarszy sędzia — że tak naprawdę ani pan, ani społeczeństwo nie wierzycie, iż chcemy pana złożyć w ofierze. Jeśli ktokolwiek hołduje takiemu mniemaniu, zrobimy wszystko, by dowieść, że nie ma racji. Sędziowie udali się na posiedzenie. Nie debatowali długo. Powrócili na pogrążoną w złowieszczym milczeniu salę — i ogłosili, że Henry Rearden został ukarany grzywną w wysokości pięciu tysięcy dolarów w zawieszeniu. Na sali wybuchł aplauz, przetykany tu i ówdzie szyderczymi chichotami. Aplauz dotyczył Reardena, chichoty — sędziów. Rearden stał bez ruchu, nie zwracając się w stronę tłumu, prawie nieświadom aplauzu. Patrzył na sędziów. Na jego twarzy nie było triumfu ani uniesienia, jedynie głęboka zaduma, pełna gorzkiego zdziwienia, które było niemal strachem. Zobaczył bowiem, jak nieskończenie mały jest wróg wiodący świat ku destrukcji. Czuł się, jakby po latach podróży przez zniszczony krajobraz, ruiny wielkich fabryk, wraki potężnych lokomotyw i ciała niezłomnych ludzi dotarł do grabieżcy, spodziewając się, że zobaczy olbrzyma, a zamiast tego ujrzał szczura, gotowego rzucić się do ucieczki na pierwszy odgłos ludzkich kroków. Jeżeli to coś nas pokonało, pomyślał, wina leży po naszej stronie. Z zadumy wyrwali go tłoczący się wokół ludzie. Odpowiadał uśmiechem na ich uśmiechy, na malującą się na ich twarzach rozgorączkowaną, tragiczną szczerość. Jego uśmiech miał posmak goryczy. — Niech pana Bóg błogosławi, panie Rearden! — powiedziała starsza kobieta w sfatygowanej chustce na głowie. — Czy potrafi nas pan uratować? Oni zjadają nas żywcem i nie ma co się oszukiwać, że chodzi im tylko o bogatych. Czy pan wie, co się z nami dzieje? — Panie Rearden — rzekł człowiek o wyglądzie robotnika fabrycznego — to bogacze nas zdradzają. Proszę powiedzieć tym bogatym draniom, którym tak zależy na tym, żeby się wszystkiego pozbyć, że oddając swoje pałace, pozbawiają nas środków do życia. — Wiem o tym — rzekł Rearden. To nasza wina, myślał. Skoro my, utrzymujący świat w ruchu, my, dobroczyńcy ludzkości, pozwoliliśmy nazywać siebie złymi i bez szemrania znosiliśmy karę za swoje cnoty, jak mogliśmy oczekiwać, że na świecie zatriumfuje dobro — i jakie dobro? Patrzył na ludzi wokół siebie. Tego dnia wiwatowali na jego cześć, podobnie jak wtedy, gdy jechał w kabinie lokomotywy na Linii Johna Galta. Ale jutro przyklasną nowemu zarządzeniu Wesleya Moucha i darmowemu osiedlu mieszkaniowemu Orrena Boyle’a, nie bacząc na to, że dźwigary pochodzące z jego fabryki pękają im nad głowami. Zrobią to, bo każe im się zapomnieć, jako grzech, powód, dla którego dziś wiwatują na cześć Hanka Reardena. Dlaczego są gotowi uznać za grzeszne to, co w nich najwyższe? Dlaczego chcą zdradzić to, co w nich najlepsze? Co zmusza ich, by wierzyli, że ziemia jest siedliskiem zła, a rozpacz — ich naturalnym stanem? Nie potrafił określić przyczyny, wiedział jednak, że trzeba to zrobić. Wyobrażał ją sobie jako wielki znak zapytania unoszący się na sali, a siebie widział jako tego, którego zadaniem jest odpowiedzieć na pytanie. Oto prawdziwy wyrok, jaki na mnie wydano, pomyślał: muszę odkryć, jaka idea, jaki prosty, dostępny szaremu człowiekowi pomysł zmusił ludzkość do akceptacji doktryn wiodących ku autodestrukcji.
Hi! I am a robot. I just upvoted you! I found similar content that readers might be interested in:
https://forum.wybudzeni.com/index.php?topic=43.0